Codzienność


Chorwacja była dla mnie swego rodzaju Trójkątem Bermudzkim. Nie mogłem z niej wyjechać choćbym nie wiem jak bardzo chciał. Dwa dni imprezowałem z niesamowitymi Erasmusami , by następnie leczyć kaca. Trzeciego dnia pragnąc wreszcie opuścić ten kraj byłem tak zmęczony, że zasnąłem na przystanku podczas gdy nade mną szalała burza. Wcześniej jednak po kolejnym ciągnięciu losów oddzieliła się od nas Julka. Znowu swą dalszą podróż miałem przebyć z Igorem.
Przejechaliśmy 50km, by utknąć na kompletnym pustkowiu. Auta jechały raz na 5minut i to w dodatku nie w naszą stronę. Patrząc na drogowskazy zobaczyłem, że 15km dalej jest nadmorska miejscowość Poreć, do której kiedyś zamierzałem pojechać na wakacje.
Dotarliśmy na obrzeża miasta by rozbić namiot na najbardziej chujowym terenie na jakim kiedykolwiek stałem. Ziemia w tamtych rejonach Chorwacji jest czerwona. Dookoła kwitnie winogron i niema nic poza tym. Rano patrząc na swoje buty do których przykleiła się ziemia, doszedłem do wniosku, że wyglądam jak menel. No, ale co mogłem zrobić, trzeba było iść dalej.
O poranku łapaliśmy stopa na stacji. Zatrzymała się kobieta, która miała tylko jedno miejsce. Musiałem jej z przykrością odmówić chociaż jechała tam gdzie chcieliśmy. Powiedziałem Igorowi o tym a on odparł mi żebyśmy się rozdzielili. Co?? Co kurwaaa? Teraz? Moje wkurwienie osiągnęło maksymalne stadium. Czułem jak coś mnie rozsadza od środka, ale nie dawałem po sobie zbytnio tego poznać. Musiałem się wyluzować. Cały czas myślałem o tym, że mogłem jechać do Słowenii, a dalej tu siedzę. Rzucając co chwilę w głowie obelgami, doszedłem do wniosku, że samotna podróż to będzie to co jest dla mnie najlepsze. Nie będę musiał się nikim przejmować, robić co chwilę postoi i słuchać narzekania. Będę swego rodzaju Forrestem Gumpem, tyle że nie będę biegał, no na pewno nie teraz. Po pewnym czasie udało mi się złapać stopa kilka kilometrów od granicy. Doszedłem do bramek autostradowych, stojąc tam przez godzinę słuchałem tylko dźwięku klaksonu chorwackich aut. Stwierdzając: Chorwacja i wszyscy mieszkańcy I HATE U. Postanowiłem się przejść na około przez wioski, byle tylko dotrzeć do granicy. Idąc chyba 15 kilometr padałem na twarz. Mój zapas wody skończył się około 10 kilometrów wcześniej. Pozostało mi jedzenie niedojrzałych brzoskwiń rosnących przy drodze, byle tylko poczuć odrobinę soku w ustach. Idąc dalej ujrzałem przed sobą coś co przypominało wodopój. Niemożliwe, to halucynacje. Kucharski jebnij się w łeb, kto by postawił na środku pustkowia wodopój. Po przejściu kilku metrów zacząłem biec. Faktycznie był to wodopój. Woda co prawda leciała tam jakby chciała, ale nie mogła no, ale zawsze coś. Napełnienie 0.5 litrowej butelki zajęło mi 3 minuty. Dla mnie to jednak trwało całą wieczność. Musiałem ruszyć dalej.

Po przemierzaniu kolejnych kilometrów krainy winogron i mijając co chwilę pojedyncze domy, które miały swoje winnice dotarłem do malutkiej pięknie położonej na wzgórzach miejscowości.
Tam pytając kobiety, która wysiadała z auta, jak daleko jest do granicy doznałem szoku, nagłego spodku morale i ogłupienia. Miałem do pokonania 40 lub 50km, ale jakim cudem? Jaką trasą musiałem iść by tak uciec od granicy? Wiedząc jak długa czeka mnie droga ruszyłem powolnym krokiem przed siebie zastanawiając się co chwila nad sensem swojego wyjazdu i innymi decyzjami jakie w życiu podejmowałem. Przemierzając kilometr za kilometrem coraz bardziej błądząc we własnym umyśle dotarłem do miejsca, gdzie ujrzałem tabliczkę, na której widniał napis, że granica jest za 7 kilometrów. Tak, dokładnie za 7 pieprzonych kilometrów. Miałem teraz ochotę cofnąć się 6km do wioski, w której byłem. Znaleźć tę kobietę i przytaszczyć ją pod ten znak pod którym właśnie stałem. Jak można mieszkać prawdopodobnie całe życie tak blisko granicy i nie znać odległości jaka ją dzieli od innego kraju. No kurwa Idiots everywhere. Zmotywowany do szybkiego pokonania drogi, miejscami biegnąc jak Kenenisa Bekele, dotarłem do autostrady, tam po przeciwnej stronie ujrzałem dwie autostopowiczki mniej więcej w moim wieku. Podniosłem rękę w górę by pozdrowić swoich ‘znajomych po fachu’. Po kilku minutach ujrzałem jedną z nich idącą w moją stronę. Spojrzałem na jej koszulkę i od razu na mojej twarzy zagościł uśmiech od ucha do ucha (czyli standardowy). Nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że na największych zadupiach Chorwacji spotkam stopowiczy, a co dopiero dziewczynę ubraną w Woodstock’ową koszulkę. Po zamienieniu kilku zdań dowiedziałem się, że ma na imię Paulina, jest Polką, ale mieszka w Danii. Mówiła też, ze gdy mnie zauważyły od razu powiedziały, ze muszę być Polakiem. W sumie tak. Kto inny mógłby utknąć w tak głupim miejscu. Tylko Polacy są do tego zdolni. Zabrałem swój bagaż i ruszyłem do nich bo jak się okazało zmierzamy w tę samą stronę. Poznałem drugą dziewczynę. Rodowitą Warszawiankę, Karolinę. Zamieniliśmy kilka zdań, wymieniliśmy się doświadczeniami podróżniczymi (dziewczyny były w Rijece i Umagu) i ruszyliśmy na zakazaną dla stopowiczy autostradę.
Stwierdziliśmy, że nie będziemy łapać stopa tylko iść i to samo powiemy policji jeśli nas zatrzyma (na Chorwacji kajdanki, nocka w ciupie i mandat). Po 10minutach pojawiła się znana mi już doskonale służba drogowa. Po rozmowie z Panem i tłumaczeniu mu, że my nie łapiemy stopa zaproponował nam, że nas zawiezie na granicę zanim przyjedzie policja bo on i tak musi tam zawrócić (jeździ po autostradzie sprawdzając czy nic się nie dzieje). Fantastycznie, najgorsze za nami. Z granicy postanowiliśmy iść znowu pieszo, co tam kolejne 15km mnie nie zbawi dzisiaj po przejściu już 36. Na krótkim postoju Paula postanowiła spróbować coś łapać przez 15minut. Gdy szedłem ją zgarnąć zatrzymało się auto. Ku naszej radości miał 3 miejsca. Początkowo chcieliśmy dostać się do Kopru, ale gdy zapytałem dokąd w ogóle jedzie, od razu zapytałem czy możemy jechać z nim. Jechał do Austrii, więc kapitalnie zarówno dla dziewczyn (jedna jechała do Drezna, druga do domu do Danii) jak i dla mnie. Nasz kierowca nie znał angielskiego, znał za to Niemiecki, Słoweński, Chorwacki i trochę Polskiego. Więc jakoś się dogadywaliśmy mieszanką języków. Zatrzymując się na stacji benzynowej dostaliśmy wielkie słoweńskie pączki z czekoladą.
Zlatko, bo tak miał na imię nasz kierowca jest Chorwatem, który pracuje w Austrii i zjeżdża do domu tylko na weekendy. Pisałem wcześniej, ze nienawidzę Chorwatów? Zmieniam powoli zdanie. Opychając się pączkiem jak małe dziecko spojrzałem na mapę. Nasz złoty kierowca jechał 4km od granicy. Stwierdziłem, że najlepiej będzie wysiąść w jakimś większym mieście, gdyż na drugi dzień musiałem pozałatwiać kilka spraw przez internet i nie chciałem utknąć po raz kolejny na zadupiu. Wysiedliśmy w samym centrum Mariboru. Było już ciemno, ale udaliśmy się przez piękny rynek do McD na kolację. Po zjedzeniu szukaliśmy otwartego sklepu. Pytając po drodze ludzi usłyszałem: We no have open shop. WELCOME TO SLOVENIA ! Świetnie, nie napiję się Słoweńskiego piwa przed snem. Zaczęliśmy tradycyjnie szukać miejsca na rozbicie namiotu. Trafiła się piękna miejscówka na dość równym terenie, schowana za świerkami więc nie było nas widać z ulicy. Rano obudził mnie wrzask i rzucanie kamieniami w namiot. Szybko wyskoczyłem z niego i stwierdziłem, że mamy przejebane. Przede mną stał gang składający się może z 20 osób. Były to największe bestie jakie w życiu widziałem, a mianowicie dzieci w wieku 6-7lat.
Okazało się, że rozbiliśmy namiot na placu zabaw niedaleko ich przedszkola, czy jak to się tam u nich nazywa.
Małe słowiańskie szatany w ogóle się nas nie bały. Osaczyli nas z każdej strony aż do momentu gdy ubrałem buty i wyszedłem z namiotu. Wtedy wszystkie rozproszyły się w mgnieniu oka. Po kilku minutach ujrzałem anioła zmierzającego w naszą stronę. Piękną blondynkę ubraną w spodniczkę i jedwabną koszulę, o jasnej karnacji i powalającym na kolana uśmiechu. Jakbym był postacią z kreskówki, automatycznie zamiast oczu pojawiły by mi się serduszka jak Brockowi na widok siostry Joy albo officer Jenny. Zadawała nam pytania, których nawet nie słyszałem bo byłem w dalszym ciągu w amoku. Dziewczyny odpowiedziały, że jesteśmy autostopowiczami z Polski itd. Ta uśmiechając się skromnie podniosła się z ławeczki i udała z dziećmi do szkoły. Po pewnym czasie wróciła, myślałem, że chciała mi dać numer, ale niestety zapytała nas tylko czy chcemy się może napić herbaty lub kawy. No kurcze, tego to się nie spodziewałem. Jasne, że chcemy. Po kilku minutach widziałem jak w naszym kierunku zmierza dziecko, najgorsze z tych które ujrzałem o świcie, idące z tacką na której były dzbanek z herbatą i 3 filiżanki cieplutkiej owocowej herbaty.
Po złożeniu namiotu i wypiciu herbaty zaniosłem karteczkę na stołówkę by podziękować. Miałem nadzieję, że może gdzieś przypadkiem będzie tam stała i ujrzę ją raz jeszcze. Niestety, musiałem przełknąć gorycz porażki. Good bye my lover.
Ruszyliśmy do sklepu, który w końcu był otwarty. Wybraliśmy supermarket by mieć największy wybór, ten znajdował się w galerii.
Co mnie podkusiło by tam iść z dziewczynami? Zadaję sobie to pytanie cały czas. Podczas gdy one biegały po sklepach ja próbowałem słoweńskich przysmaków zapijając wszystko nowym smakiem fanty.
Gdy po 2 godzinach wyszliśmy z galerii udaliśmy się na rynek do McD.
Po załatwieniu wszystkich swoich spraw ruszyliśmy łapać stopa. Gdy za drugim razem dotarliśmy we właściwe miejsce ( za pierwszym razem wyprowadziłem dziewczyny w stronę autostrady, której nawet tam nie było :D) okazało się, że stoi tam 2 chłopaczków, którzy jadą tam gdzie my. Lekko, a w zasadzie mocno podkurwiona Paulina stanęła po drugiej stronie drogi robiąc konkurencję chłopakom.
W rezultacie żaden kierowca nie wiedział kogo ma wziąć i po 45 minutach chłopaki dali za wygraną. Zostaliśmy sami na drodze, po kilkunastu minutach udało mi się złapać stopa na pozamiejską stację OMV na której tiry mają swój postój. Tam też znalazłem dla siebie odpowiedni transport, a dziewczyny dla siebie. Wypiliśmy kulturalnie po piwku i udaliśmy się spać bo rano mieliśmy jechać.
O 6 rano opuściły mnie dziewczyny jadąc do Niemiec. Ja musiałem czekać trochę dłużej gdyż mój kierowca nie miał paliwa i musiał czekać na kolegę, który jechał z Włoch i miał jego kartę. Mieliśmy ruszyć o 9, jednak przeciągnęło się to do 13:30. Tak czy siak spędziłem cały ten czas w tirze Łotysza z którym jechałem. Bardzo przemiły pan, który proponował mi bym jechał z nim do końca trasy to sobie pozwiedzam trochę więcej. Jechał do Helsinek, jednak tym razem musiałem odmówić. Przemierzając Austriackie autostrady, czytając po drodze „Pokolenie Ikea: Kobiety
i oglądając „Kompania Braci” na swoim laptopie.
Dotarłem o 22:20 do Gliwic, gdzie postanowiłem wysiąść. Przenocowałem, a w zasadzie pilnowałem swoich rzeczy na dworcu PKP, by rano udać się do Wrocławia. Spotykając się ze znajomą i lekko się ogarniając stwierdziłem, że jadę na kilka dni do Polkowic. Przebyć trochę ze znajomymi, ponieważ nie wiem kiedy będzie następna taka okazja. Ciekaw jestem jaka teraz czeka mnie przygoda..







Komentarze

Popularne posty