Voyage Voyage

Temperatura na termometrze przekracza 34 stopnie a ja utknąłem w..
Stop zacznijmy od początku. W niedzielę miałem zamiar dotrzeć na Festiwal Kolorów, który odbywał się w Krakowie. Niestety korek na Zakopiance okazał się tak duży, że dotarłem tam dopiero o 18:30. Pół godziny później miałem umówione spotkanie z grupką osób, która docelowo kierowała się do Maroko. Ludzie przyjechali z różnych zakątków kraju do Karkowa, by stąd zacząć swoją wakacyjną przygodę. Po szybkim zapoznaniu udaliśmy się na Krakowska starówkę w poszukiwaniu Kebaba i kantora, które musieliśmy odwiedzić koniecznie. Jedząc z apetytem nasz obiad postanowiliśmy usiąść na chodniku i pogadać. W pewnym momencie dołączył do nas Krzysztof(chyba po 60-tce był). Mój imiennik okazał się być wyśmienitym Ulicznym Filozofem, opowiadał nam ciekawe anegdotki na temat pochodzenia słów i imion. Wybrał mnie na przywódcę grupy, więc chcąc nie chcąc zostałem nazywany Tatą. Jednak po pewnym czasie mój umysł został tak naszpikowany łacińskimi słowami, że czułem się przepełniony wiedzą i musiałem opuścić te miejsce jak najszybciej.
Udaliśmy się do sklepu po szybki zapas alkoholu i jedzenia na noc, a następnie szukać miejsca na rozbicie namiotu. Pierwszym pomysłem był Wawel, jednak opcja była mało realna, ponieważ nie mieliśmy liny by wspiąć się po fasadzie zamku. Następnie udaliśmy się na nadwiślańskie Wały poszukać godziwego miejsca, a także skonsumować pierwsze i jak się okazało nie ostatnie tego wieczoru piwko. Niestety plan rozbicia namiotu poległ gdy chmara komarów osaczyła nas z każdej strony. Postanowiliśmy uciekać! Rzuciłem pomysł by udać się w stronę wylotu na Słowację, by rano nie musieć zbyt długo iść. Przejechaliśmy kilka przystanków, następnie przeszliśmy kilkaset metrów i znaleźliśmy idealną polanę do tego by rozbić namioty. Na 7 osób mieliśmy 3 namioty. Jednak okazało się, że mój jest największy i to tam dokończymy spożywanie alkoholu. W międzyczasie doszło do nas 2 chłopaków, których spotkaliśmy po drodze. Jeden z nich opowiadał jak to udał się kiedyś na wycieczkę po południowej Europie stopem i chodził wiecznie głodny walcząc nawet z Krukiem o Hamburgera. Drugi zaś powiedział, że na taką podróż musiałby mieć około 20tysięcy złotych (Pozdrowienia dla tego Pana). Po krótkiej rozmowie dziewcząt z tymi chopami udali się Oni do domu, zostawiając nam słoik bigosu, kilka kromek chleba i 3,50zł na start :D W moim namiocie zostało 5 osób. Wszyscy chcieli w nim spać bo jest największy,  więc niech tak będzie. W sumie sam ich do tego nakłaniałem. Jednak znany jestem z tego, że ciągle gadam i świruję pawiana więc bez tego się nie obeszło w nocy. Przy okazji dowiedziałem się, że zaciągam (mówię po Śląsku ?).  O poranku podskoczyliśmy do pobliskiego McD umyć zęby i zrobić szybkie zakupy w sąsiedniej biedronce. Podzieliliśmy się na grupy podróżnicze, a także ustaliliśmy, że 13.06 widzimy się w Barcelonie. Ja, Kinga, Lulek, Julia, Igor udaliśmy się na wylotówkę na Słowację.
Kinga z Lulkiem (ciągle chce napisać Julek haha) zostali na jakimś przystanku próbując swoich sił, a ja z Igorem i Julką postanowiliśmy kierować się dalej. Uzgodniliśmy, że o 19 zameldujemy się sobie nawzajem by znać swoje położenie. We trójkę doszliśmy do wniosku, że chcemy kierować się pierw na kraje bałkańskie, bo w zasadzie to do Barcelony nam nie spieszno, a fajnie coś zobaczyć. Łapanie stopa w 3 osoby jest ciężką sprawą, więc podjęliśmy decyzję o ciągnięciu losów. Padło na to, że Julka podróżuje sama a ja z Igorem.
Po niemrawym początku i przejściu pieszo około 17km znaleźliśmy się na stacji benzynowej skąd udało nam się wsiąść do auta bardzo miłego Pana, który skręt do swojej miejscowości miał 5km od startu, ale stwierdził, że pojedzie okrężną drogą i podwiózł nas 12km od granicy (zrobił 80km zamiast 40). Naprawdę bardzo przemiły Pan, który opowiadał nam jak w końcówce lat 80 podróżował ze znajomymi stopem do Grecji. Także swój człowiek. Następnie udaliśmy się pieszo do pobliskiej Biedronki na szybkie zakupy na drogę i później dalej w kierunku granicy. Ostatecznie przeszliśmy 10km pieszo dopóki nie wziął nas Tomek, kierowca ciężarówki kierującej się na Granicę Słowacko- Węgierską. Była to godzina 19, albo i później, a więc słabo bardzo. W międzyczasie dowiedziałem się, że podróżująca samotnie Julka jest w drodze do Budapesztu, a Lulek z Kingą są w drodze do Salzburga. Więc przy wszystkich wypadamy bardzo bardzo blado. Tomek miał 24 lata i pochodził z Tarnowa. Był bardzo sympatyczny i można z nim było porozmawiać na każdy temat. Od pracy i sportu zaczynając, a kończąc na dziewczynach. Niestety nie mam go jak poinformować o tym, że żyjemy bo nie posiadam numeru telefonu, a Tomek nie ma facebook’a bo była dziewczyna kazała mu usunąć, więc ciężka sprawa- mam jednak nadzieję, że wierzy w naszą szczęśliwą podróż. Podczas trasy przez Słowację towarzyszyła nam plaga ciem, która atakowała szybę naszego tira nieprzerwanie. Wycieraczki chodziły co chwilę w prawo i w lewo jakby była ulewa, a na szybę nie spadła w ogóle kropla deszczu. Całą drogę słuchaliśmy Słowackiego Radia Express, które grało wyśmienitą muzykę (polecam). Jadąc tak przez kraj zastanawiałem się czy jest tam jakaś godzina policyjna, albo coś w ten deseń, ponieważ na mieście nie zobaczyłem żywej duszy. Ani jedna osoba nie szła przez miasto gdy przez nie przejeżdżaliśmy. Było to bardzo dziwne, żeby nie powiedzieć pojebane. Po krótkim drzemaniu dotarliśmy do celu, którym było Komarno. Szybko rozłożyliśmy namioty i poszliśmy znowu spać. O poranku udaliśmy się do Kaufland’u na zakupy, śmiejąc się co chwila ze Słowackich nazw.
 Wtedy też wydałem swoje pierwsze w życiu Euro.
Stojąc na stacji benzynowej udało nam się złapać stopa na Węgierską stronę Dunaju. Stamtąd zabrał nas Typowy Węgier. Kompletnie nie rozumiał nic po angielsku, rosyjsku, niemiecku. Nic, tylko język ojczysty. Włączył swoją piękną bałkańską muzykę i dodatkowo do tego śpiewał. Wywiózł nas na jakąś drogę, która prowadziła do miasta, które dopiero teraz nauczyłem się wymawiać: Székesfehérvár (To miasto prześladowało mnie później cały czas).
Po drodze musieliśmy zatrzymać się na kilku zadupiach do których chyba dopiero dotarła elektronika i złapanie tam stopa graniczyło z cudem. Jednak gdy tylko założyliśmy swoje plecaki i ruszyliśmy pieszo zatrzymał się samochód, który zobaczył tabliczkę przyczepioną do mojego plecaka. Dotarliśmy w końcu, tam czekała na nas kolejna przesiadka z facetem, który słuchał muzyki rodem z Alfa lub BBC- takie pseudo kluby. Z głośników ciągle rozbrzmiewał Basshunter, Mike Candys i przeboje przy których bawiłem się w gimnazjum. Zachciało mi się spać, aż tu nagle lądujemy pod samym Balatonem. Odwiedziny w Węgierskim supermarkecie i wymiana waluty.
Zakupiłem piwko, bułki i pasztety by mieć na później. Pośmiałem się trochę z ochroniarza, który coś do mnie mówił (ewidentnie miał problem) i udałem się w stronę jeziora. Gdy tylko je zobaczyłem, ściągnąłem swoje ubrania i wbiegłem prosto do wody, która była koloru niebieskiego, a nie zielonego jak w Polsce, no kurde była prawie przeźroczysta- wow. Tam też przyjechała do nas Julka niosąc ze sobą cały plecak jedzenia, które zakupił jej pewien Węgier wiozący ją nad Balaton. Mega akcja. Najedliśmy się, wypiliśmy winko i siedzieliśmy sobie nad jeziorem do późnych godzin.


Na drugi dzień musieliśmy znowu przedostać się do Székesfehérvár (Sekeszfejewar) Tym razem chcieliśmy przedostać się do miasta na gapę pociągiem. Jednak ku naszemu zdziwieniu na Węgrzech wagony nie są ze sobą połączone i każdy ma swojego konduktora. Po pewnym czasie przyszła pora na kontrolę biletów. Udawaliśmy głupich, że nie mamy węgierskich pieniędzy tylko euro. Wtedy ni stąd ni zowąd pojawiła się starsza Pani, która zakupiła nam bilety i chciała od naszej trójki łącznie 10euro. Nie znam się na przeliczniku waluty węgierskiej na euro także nie dyskutowałem i grzecznie daliśmy pieniądze. W szalonym pociągu pełnego młodocianych Magarów robiliśmy żywnie co nam się podobało.
Bo nie wiem czy wiecie, ale 2 na 15 Węgrów potrafi się tylko porozumieć po angielsku. Nie szło się z żadnym dogadać, bo u nich w szkole prawdopodobnie uczą języka niemieckiego. Po wyjściu ze stacji udaliśmy się do Burger Kinga naładować telefony i zobaczyć w internacie co dzieję się ciekawego na świecie i naszej kochanej Polszy. Planowaliśmy zakupić frytki jednak ni cholery nie wiedzieliśmy jak powiedzieć, ze chcemy kubeł frytek (hasábburgonya). Musieliśmy obejść się smakiem i pożywić się jedzeniem z supermarketu. Udało nam się złapać pierwszy raz stopa w 3 osoby. Kapitalnie, okazało się nawet, ze chłopak zna angielski. Wywiózł nas na autostradę, dał wodę i powiedział gdzie mamy się kierować. Na autostradzie stanęliśmy na rozdrożu głównej drogi i wyjazdu z miasta. W pewnym momencie Julka postanowiła żebyśmy się znowu rozdzielili, ale ja w tym samym momencie złapałem stopa. O dziwo wzięła nas Kobieta. Podwiozła nas swoją Skodą Superb około 80km dalej na stację benzynową, bo tam ponoć będzie nam łatwo złapać coś dalej. Okazało się, ze jest fatalnie. Auta przyjeżdżają raz na jakiś czas. Więc poszedłem zakupić sobie picie bo zapowiadało się na długie czekanie. Tam natknąłem się na Polskie ślady.
Julka ponownie chciała się rozdzielić więc zostawiliśmy ją samą skoro chciała. Po 3 minutach zatrzymał się tir, który zabrał ją w podróż. My postanowiliśmy również przejść się po tirowcach stojących na postoju. Okazało się, ze stoją tam 2 Polskie tiry, które kierują się na Słowenie. Powiedzieli, że z chęcią wezmą nas ze sobą w podróż. Bardzo nas to ucieszyło. Zwłaszcza mój kierowca, który miał na sobie koszulkę Chelsea <3 więc tematów do rozmowy nam nie brakowało. Po drodze zadzwoniła do mnie Jula i powiedziała, że nie mogła dogadać się z kierowcą i wysadził ją koło granicy. Kierowca, z którym jechał Igor postanowił, że zabierze ją ze sobą. Chociaż w tirze mogą przebywać tylko 2 osoby, więc gościu sporo ryzykował. Był jeden plus tego, cała nasza trójka jest znowu razem. Opuszczając Węgry było mi smutno. Kraj i ludzie są po prostu niesamowici. Chociaż w ogóle Cię nie rozumieją to i tak starają Ci się pomóc za wszelką cenę. Dzwonią do swoich dzieci, by te przetłumaczyły o co dokładnie nam chodzi. Częstując woda, jedzeniem i wszystkim czym popadnie. Nie spotkałem naprawdę się z taką gościna nigdzie indziej, choć na razie mało widziałem. Kierowaliśmy się na Gorycję. Miasto na granicy Słoweńsko-Włoskiej, więc przejeżdżaliśmy przez calusieńką Słowenię, czego wcześniej w planach nie było, więc fajnie wreszcie przygoda. W czasie trasy wypiłem polskie zimne piwko i słuchałem o seksualnych podbojach mojego kierowcy.
Naprawdę zaimponował mi tym wszystkim tak bardzo, że aż nie chciało mi się już z nim rozmawiać ;) Na 45 minutowej pauzie poszedłem się w końcu wykąpać pod normalnym prysznicem, a nie wiecznie w umywalkach sklepów, stacji i restauracji. Jechaliśmy 6 godzin aż wysadzili nas koło bramek autostradowych mówiąc, że na górze, którą widzieliśmy przed nami jest stacja benzynowa, z której złapiemy coś dalej.
Była godzina 21:20. Idąc już po ciemku autostradą i słuchając trąbienia aut dotarliśmy na górę. Okazało się, że stacji niema. Zostaliśmy wyrolowani i to strasznie. Nagle drogę zajeżdża nam auto - hura optymizm, wszyscy myśleliśmy, że jesteśmy uratowani. Niestety była to służba drogowa. Po krótkiej rozmowie przyjechał następny wóz. Tym razem była to Policja. Nie byliśmy zdziwieni bo faktycznie stwarzaliśmy zagrożenie na drodze, ale nawet nie mieliśmy gdzie zejść na pobocze. Zabrali od nas dokumenty i usiedli w swoim wozie. My nie poruszeni tym w ogóle zajadaliśmy truskawki częstując przy okazji pomocników drogowych a także robiąc sobie #selfie.




Zapytaliśmy się czy ktoś do nich dzwonił i usłyszeliśmy odpowiedź: Yes, 10 person calling to Police. Zabrali nas dwoma samochodami na wlot na autostradę i kazali tutaj łapać stopa. Gdy powiedziałem, że dziękuje bardzo funkcjonariusz wielce się oburzył i powiedział, że mam nie dziękować bo za takie coś należy się 150euro mandatu FOR JU, JU AND JU. Doskonale zrozumiałem co powiedział więc nie ciągnąłem dalej tematu by nie ryzykować otrzymania takowego świstka. Próbowaliśmy jeszcze przez 40minut coś złapać, ale poddaliśmy się i poszliśmy rozbić namiot i spać. Rano znowu próbowaliśmy bezowocnie coś złapać. Nie udawało się więc znowu weszliśmy na autostradę, chociaż tym razem było jasno. Nagle zajechało auto. Znowu policja. W mojej głowie pojawiła się tradycyjne KURWA. Pogadaliśmy chwilę i kazali nam udać się z powrotem na dół. Gdy zrezygnowani schodziliśmy na dół wystawiłem kciuk i tadam zatrzymał się Słowak, który powiedział, że widział jak zatrzymała nas policja i postanowił zjechać z autostrady i wjechać na nią z powrotem by nam pomóc. Piękny gest naprawdę. Julka usiadła z przodu, a my z Igorem na pace siedząc twarzą do tyłu wozu i oglądając jadące z nami samochody. Dojechaliśmy do miejscowości Koper. A konkretniej na granicę z Chorwacją. Wymieniłem euro na tutejsze kuny i przeszliśmy przez granicę po wcześniejszym wylegitymowaniu się. Ciężko było coś złapać. Wszędzie widać było niemieckie wozy kierowane przez emerytowanych Panów lub ich ‘Helgowate’ żony. Postanowiliśmy dać Julce szansę by sama łapała, może jej się uda i przyjdzie pora na nas. Nagle zajechało auto, Julka przywołała nas do siebie i jechaliśmy do celu naszej podróży. Od razu, za 1 strzałem przemierzymy całą drogę. Kierowcy ewidentnie się spieszyło bo przez całą autostradę pruł 190km/h. 77km, które mieliśmy do celu pokonaliśmy w nieco ponad 30minut. Więc dla mnie bajka. Było przed 12 gdy popatrzyłem na miejscowy zegar, a więc idealne południe się szykuje. Temperatura na termometrze przekracza 34 stopnie, a ja utknąłem w miejscu do tego idealnie przystosowanym. Dotarłem do pięknej Chorwackiej miejscowości Pula.
Tutaj mieliśmy najeść się, wyspać i wykąpać u kuzynki Julki, która była tutaj na Erasmusie. Miasto było przepiękne. Dotarliśmy do jej mieszkania. Poznaliśmy 3 współlokatorki. Odświeżyliśmy się i ruszyliśmy do miejscowego baru mlecznego na chorwacki obiad. Gdzie spróbowałem rzeczy, które jadłem 1 raz w życiu. Na przystawkę zjadłem lignji (kalmary). Potem wziąłem następną tacę. Była tam zupa juha od povrća (jarzynowa). Drugie danie djuvee (ryż z warzywami) i kotlet z serem i szynką, którego nazwy niestety nie pamiętam.

Najedzony ruszyłem na najbardziej wyczekiwane przeze mnie miejsce. Morzeeeee. Podekscytowany możliwością pływania w lazurowej wodzie ruszyłem czym prędzej do wody. Jak się okazało lekko mnie poniosło. Moje stopy powinny mi za to spuścić niezły łomot. Natrafiłem na jeżowca. A w zasadzie to około tysiąc. W stopach mam około 50 kolcy i bolą jak diabli, ale co tam. Kąpiel w słonym jak cholera morzu zaliczona.
Po 3 godzinnym opalaniu wróciliśmy do domu na kolację i szykować się na mecz otwarcia Mistrzostw Świata pomiędzy Brazylią, a Chorwacją. Wiadomo komu szedłem kibicować przed telebim rozstawiony w przepięknym Koloseum tuż przy porcie. Gdy tam wszedłem wpadłem w osłupienie. Koloseum było zapełnione po brzegi osobami w czerwono- biało- niebieskie barwy.
Do naszej 8 osobowej ekipy (3 Polki, 3 Polaków, Litwinka, Hiszpanka) dołączyli kolejni Erazmusi ze Słowacji, Czech, Austrii i innych krajów. Na zastrzyk adrenaliny nie musiałem długo czekać. Już przy pierwszej dogodnej okazji Chorwatów poczułem na ciele dreszcze dzięki okrzykom widowni. Gdy w 11 minucie padł gol dla Chorwatów wszyscy oszaleli. Odpalili race, zaczęli rzucać piwami. Istna ekstaza. Znaleźć się w takim miejscu i o takiej porze było niebywałym szczęściem. Oglądając mecz przeżywałem wszystko jakby to grała nasza Polska reprezentacja, a będąc w tym tłumie osób czułem się po części Chorwatem. Z biegiem czasu gdy Brazylijczycy dochodzili do słowa i strzelali gola za golem na trybunach widać było przybicie. Typowy syndrom zawiedzionego kibica, który czeka tylko by opuścić swoje miejsce i udać się do domu. Po straconych golach nie było słychać żadnych odpowiedników Polskiej kurwy. Zapadała po prostu głucha cisza. Po niestety przegranym meczu skoczyliśmy do pobliskiej winiarni po Bambusa (mieszanka Wina z Colą). Wziąłem sobie 2 litry tego wynalazku żeby mi nie brakło. Jako, że moje doświadczenie z winem nie było wielkie obawiałem się jak wpłynie to na mój organizm. Okazało się, że gdy wszyscy byli lekko podpici, albo pijani ja nie odczułem nic. Chyba każdy zauważył, że potrzebuję dużo alkoholu by być pijanym.
Następnie udaliśmy się na imprezę, która jak się dowiedziałem zaczyna się tu zawsze dopiero o 2 w nocy (u nas już czasem zamykają o tej). Odbywa się tylko w czwartek i sobotę także trafiłem w odpowiednim terminie. Było multum ludzi. Klub/bar miał 2 sale. Nazywałem je Croatia Stage i House Stage. Jako, że nie chciałem nikogo zgubić trzymałem się cały czas grupy. Tylko raz udało mi się uciec na House Stage wiedząc, że wszyscy zostaną w miejscu, w którym widziałem ich przed wyjściem. W końcu się wytańczyłem. Zaliczyłem imprezę za granicą.
Oczywiście nie obyło się bez zamieszek. Bo lokalni pseudo Hooligani chyba nie lubili obcokrajowców. Najwięcej do powiedzenia z nich wszystkich oczywiście miał najmniejszy. Chłopaczek, który miał może z 17 lat, sięgał mi do szyi i był jeszcze chudszy ode mnie. Rzucał się do bójki z każdym, a w rzeczywistości podmuch wiatru by go rozłożył na łopatki. Dobra zresztą mniejsza o to. Udało nam się dotrwać do 6 rano i postanowiliśmy ruszyć na plażę. Tę samą na której uszkodziłem swoje stopy. Po drodze razem z Natalią (jedna z Erazmusa) podskoczyliśmy do piekarni po śniadanko. Jako, że zbytnio nie wiedziałem co jest co zajęło nam to trochę czasu. Wszyscy nagle zniknęli z pola widzenia. Poszliśmy sami na plażę szukając wszystkich dookoła, ale spotkaliśmy ich dopiero przy morzu gdzie wszyscy siedzieli martwiąc się o nas i informując o bójce z wyżej wymienionymi ‘Hooliganami’. Jak się okazało chcieli nas ograbić. Jednak coś im nie pykło, bo co może zrobić trzech łepków przeciwko 7 facetom. Po przesiedzeniu 1,5h na skałach zachciało nam się spać.
Więc Milan wsiadł w auto i zaczął odwozić część osób do domu. Siedziało nas w aucie 8 osób. Jako, że jechaliśmy przez centrum wiele było do zaryzykowania, ale chłopak w ogóle się tym nie przejął. Dotarliśmy do domu o 7:45 gdzie wszyscy już chodzili po mieście robiąc zakupy. Poszedłem spać. Następnego, a w zasadzie tego samego dnia razem z Igorem i Julką szukaliśmy na mapie miejsca do którego tym razem się udamy. Doszliśmy do jednogłośnej decyzji i mam nadzieję, że nie obejdzie się bez dziwnych przygód w dalszej trasie bo one dodają kolorytu całej podróży. Myślę, że za 4-5 dni opowiem wam o kolejnej przynajmniej dla mnie ciekawej podróży.

Komentarze

  1. Krzysztofie trzymam kciuki! Obyś przez całą podróż napotykał na tak pomocnych i pozytywnych ludzi ;) i z więlkim zaciekawieniem czekam na ciąg dalszy Twojej przygody ;) jestem pod wrażeniem ;) Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kuchar! Najlelszy Trip! Mega trzymam kciuki! Pozdrow znajomych!!!! Trzymaj sie tam dobrze!! ;);*

    OdpowiedzUsuń
  3. Tatunio trzymamy kciukaski! Lovelovelove! Supcio przygody, lofcia i buźka z maka w którym śpimy pod Kadyksem.
    Karo&Karo
    kochamy i tęsknimy
    buzibuzibuzi
    supcio
    obyś miał same takie superciaśne adwenczures

    muahmuah
    jołjoł
    pysipysi

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty