Cebula na Wakacjach

Wyjazd z Barcelony okazał się bardziej problematyczny niż mogłoby się wydawać. Wiedzieliśmy, w która stronę jechać, ale nie chcieliśmy za to płacić. Ciągle mieliśmy nasze bilety T10, więc próbujemy przejść przez bramki na pociągi podmiejskie. Udało się więc wyjebka. Wsiadamy w pociąg do Terrasy.

Tam po wyjściu napotkaliśmy problem, którego się spodziewaliśmy. Po włożeniu biletu wyskakuje komunikat, że zła strefa. Udawaliśmy przed ludźmi, że wszystko gra by nie wzbudzić podejrzeń. Podszedłem do automatu z dopłatami za bilety by dowiedzieć się ile bym musiał zapłacić by przejść. Boom Boom ! ATTENTION ! Masza pokazuje 50euro. Sorry Memory, ale tyle nie zapłacę na bank. Stwierdziliśmy, że musimy poczekać aż ktoś będzie przechodził i wpierniczymy się z nim, albo cofniemy się na ostatnią stację naszej strefy co raczej było beznadziejnym pomysłem. Przyjechał pociąg ! Idą ludzie. Szaleństwo w oczach i pożądanie wolności zaczęło przybierać na sile. Idzie babeczka, a My ni stąd, ni z owąd pojawiamy się za jej plecami i przechodzimy na strzała razem z nią przez nramkę. Udało się. Wielka Euforia, bo jesteśmy na powierzchni. Teraz szukamy noclegu jak najbliżej wylotówki. Jest, mamy to. Znaleźliśmy idealną polankę, na której pieski robią kupkę, ale nie przejęci tym wcale rozbiliśmy namiot i obserowaliśmy wieczorną bitwę na krzesła w pobliskim barze.
W niedzielny słoneczny poranek, gdy wszyscy grzecznie idą do kościoła, czworo dzielnych podróżników ruszyło zmierzyć się z bezlitosną hordą hiszpańskich kierowców, którzy nie chcą się zatrzymać. Po kilku godzinach udało się wyjechać z miasta. Gdy po wyjściu z auta szliśmy szukać miejsca do łapania zatrzymał nam się wesoły Hiszpan, który zabrał nas na kilkudziesięcio kilometrową wycieczkę. Następnie przeszliśmy z kapcia 8km do najbliższej miejscowości. Naładowaliśmy akumulatory najtańszym piwem i ruszyliśmy w głąb miasteczka ciągle trzymając tabliczkę w dłoni z nazwą następnego miasta.

Zatrzymało nam się auto, pakujemy manele i jedziemy aż 8km. Omar, bo tak miał na imię nasz kierowca wysadził nas na parkingu. Na całe szczęscie nie w powietrze, a takie obawy były. Ruszyliśmy przed siebie weseli jak nigdy mijając grupkę nastolatków, którzy podśmiewali się pod nosem. Parę chwil później dowiedzieliśmy się dlaczego. Weszliśmy w polną drogę na ogródki działkowe. Wracamy, mijamy tą samą grupkę śmiejąc się razem z nimi. Obczaiłem na mapie, że za kilka km jest jeziorko więc tam spędzimy noc. Idąc, a w zasadzie mój krok można nazwać biegiem szliśmy naprzeciw kilkunasto kilometrowego korku. Po drodze musieliśmy przejść dwa kilkuset metrowe tunele, więc zastrzyk adrenaliny był wskazany. Ludzie patrzyli na nas, na Polską flagę i tabliczkę z celem podróży. W ich oczach widać było podziw. Gdyby tylko mogli staneliby po obu stronach drogi i dopingowali z całych sił. Run Forrest, Run. Górskie szlaczki o długości 7km pokonaliśmy w mgnieniu oka. Gdy tylko ujrzeliśmy przed sobą jeziorko spojrzeliśmy na siebie jakbyśmy zdobyli co najmniej ośmiotysięcznika.

Namiot rozbity, kąpiel na waleta zaliczona, kolacja upichcona więc czas lulu. Poranne śniadanko na drodze zostało przerwane przez symaptyczną Panią, która wywiozła nas 40km dalej.

Tam znowu musieliśmy iść pieszo 7km. Ruch jak cholera. Godzina marszu, a nas minęło może 20 aut. Szał ciał. Głodni jak diabli szukamy sklepu. Ja z Iloną w prawo, Marcin w lewo. Jemu udało się znaleźć, więc podążamy według wskazówek. Dochodzimy pod wejście i zonk. Siesta Time. Półtora godziny na głodzie? Nie ma mowy. Przetrzepaliśmy plecaki, dostaliśmy od Marcina owoce i daliśmy radę. Na wylotówce zatrzymał nam się najbardziej szalony kierowca jakiego widziałem. 28 letni Francuz, który miał załadowane całe auto powiedział, że nas zabierze ze sobą. Plecaki upchane jak tylko sie dało. Ja z tyłu siedzę Marcinowi na kolanach, Ania z przodu Ilonie. Ścisk jak cholera. Nogi drętwieją, ale jedziemy. Całą drogę rozmawialiśmy o tym, że życie ma się jedno i trzeba czerpać z niego garściami i niczego sobie nie odmawiać. Dojechaliśmy do naszego celu. Po 3dniach podróży przejechaliśmy 200km. A w sumie to ze 30 pieszo zrobiliśmy. Jesteśmy w Andorze. Za namową kierowców przyjechaliśmy tutaj na zakupy. Dlaczego? Fajki po 2 euro, 1litr whisky za 5euro, 2l Pepsi za 0.30euro. Żyć nie umierać. Mieszkając tu popadłbym w alkoholizm. Ciul w to, że całkowicie zboczyłem z trasy, no ale gdzie mi spieszno. Nie ważne, że przez te 3dni mogłem dojechać w cholerę daleko i to w swoim kierunku, ale ja wolałem tanie zakupy. Jak to mówią: dupę wyrwiesz ze wsi, wsi z dupy nie wyrwiesz nigdy. Zakupy na wieczór zrobione, ostatnia wspólna noc przed nami więc trzeba wypić. W Andorze każdy nie skalisty centymetr ziemii jest zajęty. Dopiero po 3km znaleźliśmy miejsce do spania. Kubki w dłoń, alkohol się leje.

Rano z okropnym niesmakiem musieliśmy się rozstać. Po 10dniach razem, drużyna Onionķów z Polski rozdziela się. Ilona z Marcinem wracają do Polski, a Ja z Anią lecimy na południe. Don't Cry, baby don't Cry. Razem z Ania zrobiliśmy zakupy i znowu ruszyliśmy walczyć z hiszpańskimi kierowcami.

Komentarze

Popularne posty