Feliz Vjaje


Błogie lenistwo w Carry-le Rout trwało w najlepsze. Codzienne ogniska i spożywanie Sangri. Jedynym minusem było to, że sklep oddalony był o 4km i trzeba było chodzić pieszo do wioski obok. No, ale po alkohol? Zawsze.


Piękniejszego miejsca na odpoczynek nie mógłbym znaleść. Namiot 20metrów od plaży. Widoki lepsze niż na moją przyszłość. Żyć nie umierać. Tylko te komary, które chyba obrały sobie za cel moje piszczele i każdy co do jednego atakował tylko i wyłącznie tamto miejsce. Razem z Anią, Ilona i Marciem spędziliśmy razem na rajskiej plaży 3dni. Jedni czytali książki, drudzy opalali się całą dobę narzekając później na spalone nosy.
Postanowiliśmy we wtorek wyruszyć do Hiszpanii i po drodze spotykać się gdzieś na trasie. Pierwszego stopa złapaliśmy jednak w cztery osoby do miasta oddalonego o 20km. Tam podładowaliśmy wszystkie sprzęty, sprawdziliśmy internety i ruszyliśmy na szoping. Ja z Iloną jak na prawdziwych łowców okazjii przystało spędziliśmy tam ponad godzine wracając załadowani po uszy, a przy tym nie wydając nawet 10euro. Można? Można! Następnego stopa również złapaliśmy w 4 osoby z przemiłą starszą Panią, która mówiła, że jeździła stopem jak jeszcze naszych rodziców na świecie nie było. Szacunek wielki, kłaniam się do stóp. Urocza Pani wywiozła nas na złączenie dróg, które zaprowadzi nas bliżej do celu. Jak się okazało idealnie trafiła. 3minuty stania i znowu jedziemy we czwórkę. Niezły fart trzeba przyznać. Zatrzymała się kolejna kobieta. Co zazwyczaj rzadko się zdarza. Przejechaliśmy już we czwórkę 80km. Mało? No to kolejny stop i znowu w 4 osoby na 30km. Zegarek pokazywal godzinę 19. Nam już się nie chce. Jesteśmy głodni i spragnieni. Decyzja była jednogłośna. Idziemy po piwo. Rozbijamy namiot i robimy kolację. Nigdy chyba nie widziałem by ktoś w strachu przed szalejącymi komarami rozłożył namiot tak szybko. Wbiliśmy do jednego namiotu żeby się nie pierniczyć z drugim i zasiedliśmy do stołu. Kolacja na bogato. Tortille z warzywami i salami. Też wolałbym jakiegoś kurczaczka, ale na takie szaleństwa nie mamy jak sobie pozwolić.
Rano po ogarnięciu ruszyliśmy na bramki. Czekaliśmy już tak długo, że zacząłem namawiać wszystkich by pójść na drogę krajową bo będzie szybciej. Dałem Ilonie ostatnie minuty i w chwili gdy miałem już plecak na sobie zatrzymała się kolejna Pani. Zabrała nas do Montpellier swoją Insignią, a ja całą drogę siedziałem ze świadomością, że zbyt szybko chciałem zrezygnować. Dobra dojechaliśmy. Spotkaliśmy hipisowskich autostopowiczów z Niemiec. Wymieniliśmy info i zaczęliśmy łapać. Polska flaga w dłoń, uśmiech numer 4 i działamy.
Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Zatrzymałą się następna kobieta. Nie wiem, czy we Francjii są One odważniejsze od mężczyzn, no ale na to wychodzi. Mogła zabrać dwie osoby, ale koniec końców i tak pojechaliśmy w cztery. Przejechaliśmy 130km i łapaliśmy dalej. Kilka minut i znowu zatrzymuje się auto. Znowu jedziemy. Fascynujące. W międzyczasie Ilona z Marcinem dogadali się z kierowcą, który ich zabrał w drodze do Francjii i umówiliśmy się z nim oraz jego kolegą, że w nocy zgarną nas z trasy i zabiorą ze sobą. Godzina 14:30 a my już kręcimy Pauze. Posiedzieliśmy chwilę na stacjii i ruszyliśmy 3.5km do wioski obok przy której znajduję się krajówka, która będą jechać nasi kierowcy. Przejechaliśmy w 4 osoby, 6 autami aż 265km. W życiu bym nie pomyślał, że przejadę choćby 30. Ludzie boją się takiej grupy, ale chyba jak widzieli taką postrzeloną czwórkę to coś na nich podziałało. Dobra, dotarliśmy do wioseczki. Szukaliśmy otwartego sklepu, niestety bezowocnie wieć poszliśmy w stronę drogi by zrobić obiad, pograć w makao i rozbić namiot by chociaż na chwilę się zdrzemnąć przed podróżą. Na obiad makaron z warzywami w sosie pomidorowym i parówką, która miała zastąpić mięso mielone.
Plaga komarów ponownie dała o sobie znać. Dziewczyny uciekły do namiotu, a Ty chłopie stój na dworze przy palniku i machaj rękoma jak oszalały by odgonić komary. Bon appetit, do stołu podano. Nabieramy energii, rozgrywamy partie w makao i powoli każdy idzie spać. Ja nie mogę. Od momentu jak zatrzymało się auto koło namiotu i stało tak dwie minuty nie mogę zmrużyć oka. Godzina 1:08 ostatni raz spojrzałem na zegarek. Godzina 2:20 trzeba wstać, pakować się i iść na drogę czekać na naszych kierowców. Wyśpię się w aucie, tak pomyślałem. Dowiedziawszy się, że mój kierowca ostatnio spał 50godzin temu i patrząc na to jak jedzie po prostu nie mogłem zasnąć i musiałem czuwać. Po godzinie 9 dojechaliśmy do Gavy na obrzeżach Barcelony. Stamtąd około 12 ruszyliśmy na lotnisko by dostać się do miasta. Pogoda trafiła się najlepsza jaka tylko mogła. Francja przywitała mnie deszczem to Hiszpania nie chciała być gorsza. Mamy burze.
Po ponad godzinnym ogarnianiu jak dojechać najtaniej do centrum wybraliśmy najdroższą opcję, ale zarazem najbardziej przydatną. Bilet T10 za 10euro na 10 przejazdów wydawał się najlepszy więc każdy go kupił. Dojechaliśmy do znajomego z Barcelony. Rozgościliśmy się u niego w mieszkaniu, ogarneliśmy i nagle nas zapytał dlaczego nie kupiliśmy tylko dwóch biletów zamiast 4. Przecież mogliśmy sobie podawać po skasowaniu bo 10 przejazdów i tak nie wykorzystamy. Fakt. Fuck. Na przyszłość zapamiętamy. Zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy skonsumować obiad przy okazjii zwiedzając. Doszliśmy do portu, następnie na plażę. Kupiliśmy pięć 1.5l Sangrii i każdą piliśmy w innym miejscu.
Po wypiciu około litra po każdym następnym łyku czułem jakby babcia dała mi trzy litry kompotu i kazała wypić na raz. Na kilka dni wina mi starczy. W nocy poszliśmy na couchsurfingową imprezę do baru Polaroid. Uśmiechnięty od ucha do ucha, bo takiej imprezy oczekiwałem porozmawiałem z kilkoma osobami z różnych krajów i ruszyłem do baru. Po kilku godzinach postanowiliśmy iść tańczyć salsę. Oczy mi już się zamykają. Nogi odmawiają posłuszeństwa, alkohol uderza do głowy. Zmęczenie i zaledwie godzina snu przez 2dni daje znać. Jak to ja, wiadomo baletów nie odmówie. Około 4 kurcze były już tak mocne, że trzeba było zawijać. Szybki nocleg. Pobudka o 12. Śniadanie i ruszamy w miasto. Dzisiaj trafiło nam się najważniejsze Katalońskie święto Diada Nacional de Catalunya. Wszędzie kolorowe flagi i koszulki. Na mieście procesje. Coś pięknego. Po południu ruszyliśmy na Montjuic czyli wzgórze z którego widać całe miasto, a także można pójść na Stadion Olimpijski.
Głodni jak cholera poszliśmy do domu zjeść obiad i ruszyliśmy na koncerty. Takiego klimatu nie czułem od dawien dawna. Katalończycy sami siebie porównują do Polaków i gdy tylko dowiedzieli się, że stamtąd pochodzimy potraktowali nas jak swoich. Na przyszłość będziemy wiedzieć by nie używać słowa Polish. Katalończycy czy Hiszpani słyszą to jak Police i na ogół ich odpowiedź brzmi : Police? Fuck Police. Drugim słowem jest beach. Trzeba kolejno mówić Polako i Plaja i wtedy wszystko będzie okej i obejdzie się bez głupich sytuacji.
Po koncertach poszliśmy wypić piwko, zrelaksować się, porozmawiać na luzie i dochodzić do życiowych refleksji. Następnie wzieliśmy swoje śpiwory i poszliśmy kimać na plażę. Rano pożegnaliśmy się z Jackiem , a następnie udaliśmy się na kolejne krótkie zwiedzanie miejsc, które trzeba odwiedzić koniecznie bedąc w Barcelonie i nie możemy stąd wyjechać nie zobaczywszy ich. Najpierw udaliśmy się na Sagrada Familia

Potem na Camp Nou. Wiadomo, że FC Barcelony nie znoszę, ale stadion warto odwiedzić będąc tutaj. Po szybkim obejściu skoczyliśmy na zakupy i ruszyliśmy na wylotówkę podbijać nowe regiony, ale chyba czas na to by nogi trochè odpoczęły



















Komentarze

Popularne posty