Wzloty i upadki

Andora tak nam przypasowała, że wyjechaliśmy z niej dopiero po 17. Dość długo zeszło nam też dojście do granicy, gdyż po drodze był McD. Po dotarciu na przejście graniczne po 5minutach udało nam się złapać na stopa Pana, z którym przejechaliśmy 60km nie zamieniając choćby słowa. Miał za to piękna amerykańska muzyke country, która idealnie pasowała do otaczających nas gór i rzek. Dojechaliśmy do malutkiej miejscowości skąd zabrał nas kolejny Pan. Gdyby nie to, że z tyłu siedziała dwójka dzieciaczków bałbym się go. Nie chodzi o wygląd lub posture bo miał może 150cm, ale o zachowanie. Strasznie przewrażliwiony, machający rękoma na lewo i prawo tak o nagle jakby jakieś tiki. Pyta czy mówimy po hiszpańsku. W odpowiedzi usłyszał że Nie. I jakby nie rozumiejąc napiernicza dalej jak katarynka po swojemu, a My siedzimy kompletnie go nie rozumiejąc. Francuzów, nawet Niemców bardziej dało się zrozumieć niż Jego. Ance za to bardzo przypadł do gustu nasz kierowca. Taki kochaniutki, ohh i ahh. Przejechaliśmy z nim również 60km i ruszyliśmy pieszo by znaleść miejsce, w którym auto będzie mogło się zatrzymać. Gdy je znaleźliśmy auto już na nas czekało. Młoda parka zabrała nas do miasta Lleida. Tam, gdy słońce już zaszło, a my powolutku chcieliśmy zawijać z drogi, zatrzymał nam się Gostek w odpicowanej Beci. Zostawił nas 30km dalej na stacji. Tam też spędzimy noc. Jest prąd, internet i łazienka. Czego chcieć więcej. Godzina 23, czas rozbić namiot i iść spać. Po północy budzi mnie Anka i mówi, że możemy jechać z tirowcem kawałek dalej. No dobra niech będzie. Do czego zdolna jest dziewczyna, która do nocy ślęczy na fejsie. Człowiek grzecznie śpi, a Ona budzi i rozkazuje szybko składać namiot. Nasz kierowca w najbardziej świecącej Scanii jaką widziałem oraz ze swoim wielkim Rottweilerem jechał do Madrytu. Mi jednak kierunek się nie podobał, bo zanim stamtąd wyjadę to minie dzień. Zostawił nas przed 4 w nocy na na jakiejś stacji 80km za Zaragozą. Wiatr napierdziela jak szalony, ale trzeba rozbić i iść lulu. Rano jest jeszcze gorzej. Namiot od siły wiatru prawie się łamie, rzeczy spierdzielają po polach i trzeba z nimi biegać. Okazało się, że miejscówka jest też strasznie do dupy więc trzeba iść 1km dalej na następną stację. Ta okazała się jeszcze gorsza. Plan jest taki by przejść do następnego miasta. Wychodzimy z autostrady, wchodzimy do wioski i szukamy drogi do miasteczka obok. Takowej nie ma. Są tylko tory i to nimi przejdziemy tą trasę.
 
10km dłużyło się jak cholera. Ostatecznie przed 15 doszliśmy do miasteczka. Idziemy na autostradę i łapiemy zonka bo nie ma stacji. Zajebiście kutfa. Mówię do Anki, że jedziemy dalej pociągiem bo się wkurwiam. 30km przejechaliśmy na gapę, bo kasa była zamknięta, a konduktor nie podszedł więc wyjebongo. W mieście jest stacja. Wychodzimy łapać i jak na złość zaczęło lać. 
 
 Wracamy cali mokrzy na stację. Siedzimy ponad 2h pijąc czekoladę i czekając aż się uspokoi. Po 18 przestało. Wychodzimy ponownie łapać i przyjechała pieprzona policja zawracając na stację, na której nikogo nie ma. Nie zamierzam tam siedzieć i idę na krajówkę, spacerując aż się nie ściemni. Deszcz znowu nawala. Godzina na zegarku wskazuje 21. Przeszliśmy 12km. Wszystko mokre, ciemno jak w dupie. Wchodzimy do wioski się przespać i skoro świt wyruszyć dalej. Noc była tak paskudnie zimna, ale na szczęście przestało padać. Pobudka ze śpiochami w oczach o 6 rano. Przed 7 byliśmy już na naszej trasie. Słońce zaczęło budzić się do życia. Całe szczęścir, bo jeszcze chyba nigdy nie pragnąłem go tak bardzo jak teraz. Po 3.5km była autostrada i stacja. Mam nadzieję, że nie powtórzymy wczorajszego wyczynu gdzie każdy kolejny ruch był coraz gorszy. Teraz tak strasznie żałuję, że nie pojechaliśmy do tego Madrytu. Podjąłem męską, chujową decyzję i pewno przez to będę cierpiał. Wypiliśmy gorącą kawkę, zjedliśmy śniadanko, a aut jak nie było tak nie ma. Czy każda hiszpańska stacja jest tak ciulowa? Lecimy 4km dalej do miasteczka, w którym krzyżują się 2 autostrady. Widnieje ono na tablicach informacyjnych już od 100km więc coś musi być ciekawego. Na miejscu doznaliśmy szoku. Już nawet najgorsze zadupia w Polsce są większe. Aut tyle samo co w innych miejscowościach. Miejsc do łapania brak. Idzie się załamać. Chodziliśmy tak po okolicy pokonując ponad 10km, odwiedzając pobliską wioskę przechodząc przez płot oddzielający pola od autostrady jak uchodźcy, skupijąc na sobie uwagę każdego kierowcy, łącznie ze służbą drogową i policją. Moje morale gwałtownie lecą w dół. Jestem zmęczony już tym wszystkim. Chciałbym ubrać czyste ciuchy, zjeść domowy obiad i posiedzieć ze znajomymi. Mam teraz się poddać i wrócić? Nie jest to głupi pomysł, ale dam sobie i Hiszpanii ostatnią szansę. Obiecałem sobie, że dotrę do Maroka i muszę to zrobić. Wsiadłem w autobus do Madrytu i jeśli tam nie wyjdzie z łapaniem na obrzeżach to wracam do kraju. O 21 dojechałem na lotnisko, które jest tak jebitnie wielkie, że to przechodzi wszelkie pojęcie. Drzemka pod McD, pobudka o 9 rano i wsiadamy w pociąg jadący do Aranjuez, kawałek za Madrytem.
 
Górzyste tereny zamieniłem na pustynne. Wioska co 20km. Po godzinie 15 meldujemy się przy wjeździe na autostradę. Ludzie patrzą na nas zza kierownicy wyglądają jakby w życiu nigdy nikogo na drodze nie widzieli. Po 15min złapaliśmy pierwszego od 3dni stopa. Powraca wiara w ludzi. Kompletnie nie mogliśmy zrozumieć dokąd Pan jedzie, ale On wiedziaĺ dokąd my zmierzamy. Wywiózł nas najdalej jak mógł, czyli na jakieś 80km nliżej celu. Trafiliśmy do malowniczej wioski, w której odbywało się winobranie. Tam mieliśmy 3 opcje. Łapać na krajówce, co oznaczałoby zboczenie z trasy o jakieś 90km. Drugą opcją było przejście trzech kilometrów na stację i ostateczną opcją wbicie się na autostradę i liczenie na to, że szybciej złapiemy stopa, niż nas policja. 7minut i bach, zatrzymuje się auto. Wsiadamy i jedziemy do miasta Almeria, 400km dalej. Nareszcie plaża, słońce. Nasz kierowca nie mówi po angielsku, ale jako tako się dogadujemy. Po 30km czas na pauzę. Zostaliśmy zaproszeni na kawkę, co po tak męczącym dniu jest idealnym pomysłem. Droga mija beztrosko. Ja czytam książkę, a Ania standardowo śpi. O 20:45 nadeszła pora na włączenie świateł. Mamy mamy suprise. Działają tylko długie. Kierowca mówi, że musi zjechać i idzie lulu do hotelu bo tak nie pojedzie. No to zaiebiście, zawsze coś. Dojeżdżamy. Juan wysiada, dwa szybkie strzały w maskę i światła załapały. Banan na mordzie, że uda nam się dojechać dalej. Około 100km od Almerii czas na kolację. Kawka i hiszpańskie przysmaki

O 23 dojechaliśmy na przedmieścia. Nasz kochany kierowca powiedział, że nie ma nawet mowy, że śpimy na dworze w taką pogodę i mamy iść do niego. Gorąca kąpiel i wygodne łóżeczko. Rozkosz totalna. Hiszpania swoją drugą szansę ode mnie wykorzystała wzorowo. Moje morale zacząłem zbierać garściami z podłogi. O 9 pobudka, a o 10 zostaliśmy zawiezieni na wylotówkę i poinformowani, że Juan będzie jechał o 15 na Malagę i jak nas zobaczy to zabierze. Po 5 godzinach znalazł nas w tym samym miejscu. Z taką szaleńczą prędkością poruszamy się po Hiszpanii, że aż ciężko uwierzyć. Po 17 wysiedliśmy zmordowani w Maladze. Poszliśmy na zakupy a następnie na lotnisko spać
 Standardowo musiałem stamtąd wyjechać moim ulubionym środkiem transportu w Hiszpanii. Pociąg Renfe zawsze pomoże. Jedziemy 20km do Feungirola. Relax na plaży, opalanko i o 15 zaczynamy łapać.
 Został nam 100km więc dziś trzeba być. Po 5minutach zatrzymała nam się młoda francuska para, z którą jechaliśmy przez 50km. Następny kierowca był chyba najgorszy jakiego miałem. 10km jechaliśmy z najebanym kierowcą, który co chwila powtarzał, że wypił tylko Uno Cerveza. Tak jakbym ja nigdy nie pił i nie wiedział jak wygląda i zachowuje się po 1 piwie. A On wyglądał jakby był conajmiej po 6. Kazałem mu się zatrzymać na stacji i poszliśmy 200metrów dalej. Zatrzymuje się auto i kurwa to ten sam facet. Noo jebne go zaraz. Karze mu wypierniczać i obrażony odjeżdża. Po kilku chwilach złapaliśmy kolejnego stopa. Gadka, szmatka i jedziemy na Gibraltar autem jakby żywcem wyciągniętego z afrykańskiego Safarii. Nie ma okien, pasów. Zabawka. Po kilku słowach dowiedzieliśmy się, że nasz kierowca ma na imię Paweł, ma 38 lat. Od 8 mieszka na Gibraltarze, a narodowości jest Polskiej. Boże jak zajebiaszczo trafić na Polaka. Zabrał nas na wycieczkę po całym Państwie.

Zobaczyliśmy najdziwniejsze lotnisko na świecie. Po środku prowadzi droga Państwowa. Odwiedziliśmy pomnik naszego Wielkiego Polaka Sikorskiego. Następnie zostaliśmy zabrani do Algeciras gdzie czekał na mnie mój znajomy z ekipką.
 Napiliśmy się. Pośmialiśmy i poszliśmu spać. O 8 wystartowaliśmy na prom. Każdy w głowie zawroty, ale odważnie płyniemy do Maroka. Teraz już oficjalnie mogę powiedzieć: WELCOME TO AFRICA !!

















Komentarze

Popularne posty