Fast and Furious

Europa, Europa. Chciałbym krzyczeć to cały czas. Afryka tak bardzo mnie zniechęciła do siebie, że mojej radości po wyjściu z promu nie było końca. Około 13 zameldowaliśmy się w Algeciras i poszliśmy jak najszybciej na zakupy. Jest piątek, nie wiem kiedy będę w domu a w portfelu mam aż 5.5euro. Ciekawe czy uda mi się za to przetrwać. Shopping najszybszy z możliwych, bez żadnych szaleństw i idziemy szukać miejsca do łapania. Wszędzie autostrada, nie ma gdzie stanąć, powraca Hiszpańska rzeczywistość. Przeszliśmy pieszo około 2km i dostaliśmy się na teren parku handlowego. Tam udało nam się złapać stopa na bagatela aż 4km. Była już godzina 18 a my jak zawsze mamy w plecy spory kawałek. Nawigacja pokazuje mi, że za kilka kilometrów jest stacja więc tam podejdziemy. Szliśmy tak ponad 6km aż udało nam się na nią dostać. Stacja była koszmarna, aut jak na lekarstwo. Nikt nie chce zabrać. Super. Po godzinie 22 szliśmy rozbić namiot. Rozłożyliśmy wszystko, wkładamy stelaże i zatrzymuje się Pani i pyta czy ma nam poświecić światłami. Podchodzę i pytam dokąd jedzie. Zabrała nas ze sobą i swoim małym słodkim szczeniaczkiem na około 50km. Po 23 poszliśmy spać. Rano znowu na drogę. O 12 zabrała nas trójka kobiet. Pojechaliśmy jakieś 15km do miasta, odwiedziliśmy Maka i poszliśmy na drogę. Zatrzymał nam sie Pan, który kiedyś jak był marynarzem jeździł stopem i teraz zabiera wszystkich, których spotka bo przypominają mu piękne czasy. Zawiózł nas na lepszą drogę i pojechał do swojej dziewczyny sprzed 20lat, z którą teraz się przyjaźni. So sweet. Doszliśmy na stację, jemy obiad (chleb z dżemem) i podjeżdża ten sam Pan. Znajomej nie było bo pojechała na plażę. Zabrał nas znowu ze sobą popijając sobie piwko. Na imię miał Fernando. Był budowlańcem, a w zasadzie to malował domy. Jak sam mówił : Fernandito is the best painter in Espana. Dojechaliśmy na plaże. Wyciągnął swoją gitarę i poszedł grać przyjaciółce. Chyba próbuje wrócić do dawnej miłości, albo kto go tam wie. Posiedzieliśmy 20minut i ruszyliśmy dalej. Tym razem do znajomego, który prowadzi bar. Usiadł sobie, zaczął pić piwko. Anka powiedziała, że nie zamierza na niego czekać i patrzeć jak pije piwo za piwem. Dobra, nie mam zamiaru słuchać stękania więc idziemy dalej. Przeszliśmy kolejne 2km do stacjii i co? Znowu podjechał Fernando i zabrał na ze sobą. Po kiego ja szedłem taki kawał. Słuchać się dziewczyny. Dojechaliśmy do miasta Torremolinos około 20km od Malagi. Razem z Fernandito przejechaliśmy całe Costa del Sol, które jest przepiękne i jeśli kiedyś będę wybierał miejsce na wakacje to raczej na bank tam.
Dostaliśmy się na wylotówkę około 20. Auta jeżdża, słońce zachodzi, a my ciągle stoimy. Dobra chwilkę później już nas nie widać. Pora zejśc z drogi i iść rozbić namiot. W 2 dni przejechałem aż 135km. Szaleństwo. Chwilkę po 10 złapaliśmy stopa do Malagi, a w zasadzie to na obrzeża przy których jest wylotówka na Granadę. Tam spotkaliśmy czwórkę Polskich Erazmusów, którzy także jechali na stopa, ale do Kordoby. Po około 20 minutach i sporach o to gdzie będziemy stać zatrzymało nam się auto. Kierowca pyta gdzie jedziemy. Ja pytam jego. On mówi, że północ, ja mówię że Francja. W odpowiedzi słyszę, że jesteśmy szczęściarzami i żebyśmy wsiadali. Panowie jadą do Kraju Basków, niedaleko miasta Vitoria. Zerkam na mapę i automatycznie rozciągają mi się usta do uśmieszku. Jedziemy przez caluśką Hiszpanię. 920km drogi. Super super. Obaj bardzo dobrze mówią po angielsku. Mają po 45 lat. Jeden jest nauczycielem WF-u i dyrektorem podstawówki, drugi strażakiem i dodatkowo robi szkołę pielęgniarską. Są zamiłowanymi alpinistami. Podróżują po świecie i zdobywają szczyty. Polecili nam Nepal na podróż. Spory kawałek, ale przemyślę to. Zapytaliśmy co robili tak daleko od domu i powiedzieli, że przyjechali po ludzi z Syrii. Oglądali telewizje i stwierdzili, że chyba trzeba pomóc tym ludziom, bo kiedyś sami może będą potrzebować pomocy. Pojechali 7osobowym autem i chcieli zabrać ze sobą 5 osób. Oferowali Dom, wyżywienie i wszystko inne. Nikt nie chciał, bo każdy chce do Niemiec. Kurde jakby mi ktoś zaoferował coś takiego to nawet bym się nie zastanawiał. Jechaliśmy i jechaliśmy. Godziny uciekały, Słońce znikało za horyzontem.
Zaproponowano nam, że możemy spać w namiocie na ogródku i rano wyjść na autostradę, która była kilkaset metrów dalej. Szybki telefon do żony. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak : 'Kochanie, nie mamy Syryjczyków, ale mamy Polaków. Im trzeba też pomóc'. Żona nie miała nic przeciwko. Wręcz przeciwnie. Gdy tylko dojechaliśmy po 21 do wielkiego domu. Podała nam kolację. Kazała iść się umyć i powiedziała, że nie śpimy na żadnym dworze tylko w domku bo jest za zimno. Pokazała nam co gdzie jest w kuchni żebyśmy na śniadanie zjedli coś i wypili kawkę. Kochana rodzinka. Poszliśmy spać. O 6 wstaliśmy, ogarneliśmy się, zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy na drogę. Do granicy z Francją mamy 96km więc trzeba jak najszybciej tam dojechać. Mgła jak cholera. Na dworze aż 5 stopni. Zapowiada się super. Przed 9 zatrzymała nam się Kobieta, która zawiozła nas 15km dalej do miasta, tam po 10 minutach zatrzymał nam się Pan, który zabrał nas do miejscowości Zumarraga. Kopletnie nie mówił po angielsku i wywiózł nas 10km za naszą trasę. No, ale pokazał nam piękne miejsca więć wybaczam mu.
Poszliśmy na autostradę i po minucie zatrzymał się samochód. Jechaliśmy na obrzeża San Sebastian. Stamtąd przeszliśmy kawałeczek na główną drogę. Znowu po minucie zatrzymał się Pan i zabrał nas na granicę. Pokazał nam swój dom, powiedział, że jak będziemy czegoś potrzebować żebyśmy przyszli. Super, jestem już we Francjii. Jest poniedziałek rano, więc na piątek powinienem być w domciu. Z granicy zabrało nas dwóch młodych chłopaków. Jeden był z Grecjii i przyjechał odwiedzić swojego znajomego. Pojechali trasą widokową by pokazać nam ładne miejsca i faktycznie były przepiękne.
Dojechaliśmy do Saint-Jean-de-Luz. Tam zatrzymaly nam się 3 siostry. Kurde, cholernie szybko nam idzie. Dobra ja biorę i pakuję plecaki do auta, a Anka niech już wsiada. Podałem jej swój telefon. Otwiera drzwi i słyszę, że spadł na ziemię. Wchodzę do środka biorę telefon. Rozwalony. Chuj nie to, że szybka pękła. Rozwalił się wyświetlacz. Wkurwiony jak cholera, ledwo trzymałem nerwy na wodzy. Ciekawe co teraz zrobimy. Nie mamy mapy, bo Ani nigdy nie była potrzebna. Jesteśmy 2tysiące kilometrów od domu. Przed nami dziesiątki autostrad i ciekawe jak dotrzemy. Od niej usłyszałem, żebym nie zachowywał się jak dziecko bo to tylko telefon. Fakt, tylko telefon. Za wymianę wyświetlacza 400zł, no ale mnie stać przecież. Wszystkie zdjęcia z wyjazdu na telefonie, wszystkie kontakty na telefonie. No, ale zachowuję się jak dziecko. Lepiej niech się już nie oddzywa bo zostanie w tym miejscu gdzie wysiądziemy i zobaczymy jak szybko trafi do domu. Kurde, nigdy nie dawaj czegoś cennego kobiecie bo odrazu straci na swojej wartości. Po 45minutach zabrała nas pewna Pani w okolice miasta Pau. Wysadziła na bramkach i po kilku chwilach zatrzymała się kolejna Pani. Jechaliśmy do Toulouse, a w zasadzie to kawałek przed, na bramki gdyż tam będzie dla nas najlepsze miejsce do łapania dalej.
Tam po kilku sekundach dojechał autostopowicz z Czech, który miał na imię Marek. Także zmierzał do domu, także jechał w tą stronę co my. Była już 20 i nie udało nic się złapać. Księżyc zamienił na niebie Słońce, więc poszliśmy spać. Rano pobudka i łapanie od nowa. Zabrała nas Pani kawałek dalej. Tam mieliśmy 1.5km do miasta. Na autostradzie korek jak cholera więc idziemy pieszo. 100 metrów dalej zatrzymał się Pan i powiedział, że to niebezpieczne chodzić tak po autostradzie. Zapytał gdzie chcemy jechać i podwiózł nas pod autostradę. Tam za barierkami była już wydeptana ścieżka na bramki. Widocznie bardzo dużo autostopowiczy tutaj chodzi. Jesteśmy na bramkach, patrzymy a tam stoi nasz Czeski znajomy. Poszliśmy kawałek dalej łapać osobówki, bo On polował tylko na tiry. 3minuty i jedziemy 20km dalej na bramki. Tam każde zatrzymujące się auto mówiło, że jedzie na Tuluze. Kurde, jak tak dalej będzie to wrócę tam i będę próbował dalej stamtąd łapać. Na szczęście zatrzymał się Francuz, który jechał do Montpellier. Ponad 200km więc bardzo dobrze. Deszcz nawala jak porąbany, do okoła same zameczki. Oczywiście najładniejszy ten w Carcassone.
Po 11 dojechaliśmy na koniec miasta. Wysiedliśmy koło autostrady i poszliśmy na drogę. Po 20 minutach zatrzymała nam się dziewczyna, której facet, albo i nie facet, hmm... Ojciec jej dziecka przejechał autostopem całą Europę będąc też wolonatriuszem. Ona sama jeździła stopem ze swoim 6 miesięcznym synkiem Zoltanem. Mówiła, że ludzie zatrzymywali sie tylko dlatego, że była z dzieckiem. No kurde. Jakbym taką zobaczył to raczej też bym się zarzymał. Szalona dziewczyna. Zabrała nas 60km dalej. Wysiadając wpadłem w jakieś krzaki, cały urąbany poszedłem wyciągnąć plecaki. Dziewczyna nie zdąrzyłą nawet dobrze usiąść za kółkiem, a ja wytrzepać butów i zatrzymał się TIR. Tak sam z siebie. Podchodzę do niego, o mało nie zostając potrącony przez inną ciężarówkę. Pytam go dokąd jedzie i usłyszałem Metz. No kurde zarąbiście. Przecież ja tam zmierzam. Alejandro mówił tylko troszkę po angielsku, ale i tak się z nim dogadywaliśmy. W kabinie mieliśmy dyskotekę. On i jego baby. Czyli wielka tuba Pionieera. Od Skrillex'a po Daft Punk. Anka na łóżku to miała niezły trening na pośladki bo wszystko wibrowało. Niestety nie udało nam się na wieczór dojechać do Metz. Musieliśmy się przespać. Alex zaproponował nam byśmy spali na dolnej pryczy. Wszystko spoko. Na dobranoc piwko i joincik. Szkoda tylko, że zapomniał domknąć okna na noc i pizgało jak jasna cholera. Rano pojechaliśmy już do Metz.
Wysiedliśmy na stacjii benzynowej, ale nie było gdzie łapać. Poszliśmy kilka km na naszą autostradę bo było napisane, że sa Peage (bramki). Idziemy, idziemy i śladu nie widać. Zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg i już z daleka widziałem, że coś do nas zmierza na sygnale. Gendarmerie powiedziała, że tu nie można stać. Wcisnąłem kit, że kierowca nas tu wysadził bo skręcał na Paryż. Kazali dać dokumenty, Anka już prawie płacze. Wsiadamy do auta i wywieźli nas na krajówkę. Obeszło się bez mandatu. Po 2 minutach zatrzymał się Marokańczyk, który podwiózł nas 20km od granicy. Pytał gdzie byliśmy, jak długo i co jemy. Usłyszał, że chleb i pijemy wodę to się załamał. Przy wysiadaniu wepchał nam do ręki 10euro i po butlece wody. Kurde czułem się jakbym pojechał do dziadków i dostał kasę. Chociaż ciągle się upierałem, że nie chce, nie potrzebuję, a w gruncie rzeczy to je chciałem. Staliśmy w miejscu, w którym nas wysadził i po kilku minutach wywiozła nas Pani na autostradę, 8km przed granicę. Tam za swoje 5 euro zrobiłem zakupy. Dokupiłem dodatkowy chleb i dżem, w razie jakby brakło. Bo kurde wiecie, że te jedzenie co kupiłem w Hiszpanii jeszcze miałem. Niezła dieta. A za resztę chipsy i energetyka bo miałem cholerną ochotę. Przed 18 zabrał nas stamtąd młody chłopak z Kosowa, który żyje w Niemczech. Zawiózł nas na wielki parking na granicy i zaczęliśmy polowanie na polskie ciężarówki. Udało nam się znaleść dwie, które o 6 rano jechały do Zgorzelca. Kurde idealnie, będę miał tylko 50km do domciu. Kimanie pod Mcd i przed świtem poszliśmy do kierowców. Szybka kawka i w drogę. Według obliczeń wyszło, że powinniśmy dojechać na styk. Pech chciał, że przed Karlsruhe były korki i straciliśmy tam godzinę czasu. Jak się później okazało akurat tego nam brakło. Dojechaliśmy do Drezna i pytaliśmy następnych kierowców. Każdy albo zaczynał pauzę, albo jechał tylko kawałek dalej. Kątem oka dostrzegłem polską osobówkę z Trzebnicy więc zapytaliśmy. Powiedział, że może nas podrzucić na granicę, bo później odbiera kogoś z Węglińca. Anka chciała łapać dalej stopa do Wrocławia, a mi już cholernie się nie chciało. Udało mi się ją namówić by pojechała z Węglińca pociagiem do Wrocka, bo kierowcy i tak kręcą nocki. Z Węglińca odebraliśmy ważnego pasażera, mianowicie Teściową i ruszyliśmy dalej. Zostałem dostarczony na stację benzynową 4km od Bolesławca. Ubrałem kamizelkę odblaskową i ruszam przed siebie. Po około 2km podjechała do mnie policja z zamiarem dania mi mandatau za stwarzanie zagrożenia. Kamizelkę miałem, ale przyczepili się, że kierowcy jadący za mną mnie nie widzą i przy wyprzedzaniu może dojść do nieszczęścia. Jakbym dostał mandat tak blisko do domu to byłby śmiech na sali. 300m dalej na szczęście był chodnik więc wyjebongo. O 20 zameldowałem się w domu siostry kończąc tym samym swoją podróż.

Komentarze

Popularne posty