FAZANA
Najbardziej wyczekiwany dzień wiosny zbliżał się wielkimi
krokami. Po raz kolejny miałem możliwość spakowania swojego plecaka by wyruszyć
w autostopową podróż. Tym razem do Chorwacji do miejscowości Fazana, do której
będę ścigał się z innymi w ramach ASR2017. Razem z Moją kompanką Olą tak bardzo
nie mogliśmy doczekać się wyjazdu, że wszystko odkładaliśmy na ostatnią chwilę.
Wyjazd jest w sobotę, a my w piątek o 19:30 siedzimy w Magnolii na zakupkach,
bo przecież mamy czas, a spakują nas krasnoludki. Urządziliśmy w ‘rodzinnym’
gronie wielką ucztę we Włoskiej restauracji, a o północy zaczęliśmy się pakować.
Końca nie było widać, a zegar tykał. Od 7 rano wydawali pakiety startowe więc
fajnie by było tam być i powymieniać się jeszcze informacjami z innymi
uczestnikami. Liczyłem na to dość mocno, bo nawet do końca nie wiedziałem jaką
trasą jechać, a sprawdzać i myśleć także mi się nie chciało. Trzy godziny snu,
zakupy w żabce o 7 i dochodzimy na teren Campusu po 8 rano. Obsuwa
straszna, ale grunt że zdążyliśmy. Odebraliśmy pakiety, założyliśmy koszulki i
od teraz czekaliśmy tylko by odliczać wraz z organizatorami do startu, a następnie ruszyć jak piorun na najlepszą z możliwych wylotówkę.
O godzinie 9:30
wraz z plecakami ruszyliśmy do naszego znajomego, który zawiózł nas na stację BP
w Kątach Wrocławskich. Po kilku minutach ogarniania się było z nami już kilka
par, ale to chyba My wyjechaliśmy stamtąd najszybciej. Wraz z kierowcą
ciężarówki jechaliśmy do Miasteczka Śląskiego, a następnie mieliśmy przesiąść
się w jego osobówkę i dojechać do Tych. Powiem wam, że to jest cudowne uczucie gdy udaje Ci się za pierwszym razem odjechać tak daleko. Miałem pobraną
aplikację ASR i obserwowałem inne teamy gdzie się właśnie znajdują. Przed nami
było może z 8 par spośród tych, które opublikowały swoją lokalizację.
Założyliśmy więc, że jesteśmy na 100% w pierwszej piętnastce. Zadowoleni od ucha
do ucha jechaliśmy przed siebie rozmawiając z kierowcą na przeróżne tematy i
kalkulowaliśmy o której mniej więcej dojedziemy na granicę do Cieszyna.
Wszystko szło jak z płatka, aż do momentu, gdy auto musiało odpocząć na stacji
bo wylał się olej. Dowiedzieliśmy się, że nie pojedziemy dalej dość prędko więc
postanowiliśmy szukać przesiadki. Po 5minutach wiedzieliśmy już, że będziemy
jechali następna ciężarówką i wysiądziemy kawałek za Gliwicami na stacji
benzynowej. Tychy to nie będą, ale jedziemy dalej i to się liczy. Dojechaliśmy tam po kilkunastu minutach i okazało się, że przegapiliśmy po drodze zjazd na Cieszyn i jeżeli
pojedziemy dalej do przodu to będziemy musieli jechać przez Węgry, a takiej
wersji nie zakładaliśmy. Przeszliśmy się więc kładką na drugą stronę ulicy na
kolejną stację benzynową. Tam stało już kilka par, w tym z Krakowskiego wyścigu
stopem, który w tym roku odbywał się do Barcelony. Z Olą poszliśmy po piwo, bo
nawet nie mieliśmy gdzie łapać. Przedyskutowaliśmy to co zamierzamy robić. Zdaliśmy sobie sprawę, że daliśmy strasznie
dupy z tym, że wysiedliśmy za daleko i teraz musimy wracać. No, ale skończyliśmy
piwo i od razu szliśmy pytać kierowców dokąd jadą i czy by nas gdzieś nie
podrzucili. Udało się po kilku minutach. Jechaliśmy z kierowcą busa, który jechał na
Niemiecko-Szwajcarską granicę. Podrzucił nas na bramki w Gliwicach, a ja
właśnie teraz uświadomiłem sobie, że jestem głupi bo nie przeszło mi przez myśl by jechać z nim do
Monachium. Uparliśmy się na Cieszyn i tam
mieliśmy jechać choćby nie wiem co. Staliśmy na bramkach ponad godzinę, zbliżała się ulewa, a w
oczach migały tylko mijające nas niebieskie koszulki. Z naszej 15 pozycji
spadliśmy już chyba do trzeciej setki. Nie dawaliśmy za wygraną i to przyniosło
pozytywny skutek. Zatrzymali nam się Ślązoki, którzy jechali do Jastrzębia.
Zafascynowani naszą opowieścią o tym dlaczego się ścigamy i co czeka nas na
mecie w Fazanie od razu załatwili nam następny transport do Cieszyna i poczęstowali czymś na drogę.
Zajebiście, będę dzisiaj na granicy. Dojechaliśmy do Cieszyna po 18, tam
poznaliśmy Krzysia i Jerzyka z którymi chillout'owaliśmy kilkaset metrów przed
granicą. Około godziny 19 próbowaliśmy łapać stopa jednak nic się nie zatrzymywało. Po szybkiej wymianie zdań przeszliśmy mostem kilkaset metrów na granicę. Tam byliśmy jedną z 8 par, która usiłuje
zatrzymać auto. Musieliśmy czekać na swoją kolej łapania, więc postanowiliśmy
porobić jakieś twórcze zdjęcia do konkursów.
Gdy inni już odjechali albo dali
za wygraną przyszła nasza kolej łapania, walczyliśmy dość długo, ale nie udało
się. Rozbiliśmy namiot wraz z jedną parą z Warszawskiego wyścigu do Rzymu i
poszliśmy spać. Pobudka w środku nocy i łapiemy dalej. Dopiero o 8:30
kierowaliśmy się do Wiednia. Przemarznięci, bo w nocy były tylko 2stopnie, w trzech warstwach ubrań i przemoczonych butach w końcu jechaliśmy. Wyprzedzaliśmy multum par i znowu pnęliśmy się
w rankingu do pierwszej setki. Wysiedliśmy na stacji benzynowej na obrzeżach
miasta, spotkaliśmy tam dwie inne pary, które są tutaj od wczoraj i mówią, że nic kompletnie się nie zatrzymuje. Wszyscy którzy jadą tą trasą muszą dostać się do miejscowości Graz, a więc
miasta widmo na autostopowej mapie. Ciężko się tam dostać i jeszcze ciężej wyjechać.
Jako, że z Ola mamy zawsze czas na sieste po tym jak wysiądziemy z auta,
postanowiliśmy pójść do Mc’Donalda. Zjedliśmy kaloryczny obiad i jakoś po godzinie
postanowiliśmy wrócić na tą stację i zacząć łapać bo nikogo już tam nie widzieliśmy. Ledwo co
na nią weszliśmy i podjechały do nas dwie Austriaczki, które mówią, że przez
cały dzień w pracy widziały niebieskie koszulki i postanowiły, że podwiozą kogoś
kawałek za miasto, a że trafiło na nas to akurat uśmiech losu. Zawiozły nas na
stację 20km za Wiedniem i tam po prostu nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Około
40 par na stacji. Niektórzy stoją już ponad 15 godzin. Multum ciężarówek, które
ruszą dopiero o 22 w poniedziałek bo jest święto, a była niedziela godzina
14:30.
Przeszliśmy około 400metrów za Dunaj i rozbiliśmy namiot w krzakach przy jakimś osiedlu. O godzinie 3 w nocy, obudziło nas światło latarki i rozpinanie namiotu. Okazało się, że to jakiś ciapak podszywający się pod policjanta i usiłujący wyłudzić pieniądze oraz dokumenty. Po ogarnięciu co się w ogóle dzieje Ola wzięła gaz pieprzowy w dłoń. Ja zaciskałem śledzia od namiotu i wyczekiwaliśmy na jakiś niekontrolowany ruch z jego strony. Po kilku sekundach gdy otworzył namiot Sary i Adriana chyba zrozumiał, że nic nie osiągnie i wycofał się do tyłu bo Wojownicza Sara stała już na nogach. Postanowiliśmy, że lepiej stąd zawijać bo lepiej nie szukać sobie problemów w mieście i kraju, którego kompletnie nie znamy. Doszliśmy na dworzec, zdrzemnęliśmy się z dwie godzinki i wsiedliśmy w nasz autobus. Po drodze mijaliśmy stację z której się wycofaliśmy i wciąż było na niej mnóstwo osób. Na każdej następnej działo się to samo. Każdy utknął, więc decyzja o autobusie była słuszna i przemyślana. O godzinie 16 byliśmy w Trieście we Włoszech. Szukaliśmy jakiejś knajpki gdzie moglibyśmy coś zjeść, ale akurat mieli sieste.
Znaleźliśmy natomiast kebaba, a więc żadne włoskie rarytasy. Konsumując zauważyliśmy dwie osoby w koszulkach ASR, którzy już dojechali do Chorwacji i wybrali się dzisiaj na wycieczkę. Opowiedzieli nam, że póki co przyjechało dopiero ponad 200par bo każdy ma problem na trasie, więc byliśmy spokojni, że nie jesteśmy ostatni. Pojechaliśmy wraz z nimi autobusem miejskim na wylotówkę. Tam złapał nas deszcz, a Oni frajersko wbili się zamiast nas do auta z Sarą i Adrianem. Postaliśmy chwilę w deszczu, aż wreszcie zatrzymali się Włosi. Cieszę się, że miałem Olę przy sobie, która mówi po włosku, bo ja umiem tylko wypowiedzieć nazwy pizzy i kluby piłkarskie. Dojechaliśmy dosłownie kilometr dalej na stację benzynową na której było kilka par w tym wyżej wymieniona czwórka. Powiedziałem im co miałem powiedzieć i zaczęliśmy robić imprezkę. Sara odkryła kontakt , ja podłączyłem głośnik oraz telefon i ‘Halooo Heaven Leszno’.
Porobiliśmy kolejne zdjęcia konkursowe robiąc dookoła furorę. Błyskały flesze, latały helikoptery. Wszędzie paparazzi. Pech chciał, że wszyscy, którzy chcieli nas zabrać jechali w drugą stronę, a ludzie jadący w naszym kierunku bardziej odbierali nas jako reklamę niż podróżników. Po ponad godzinie zeszliśmy na dół na granicę bo tak umówiliśmy się z Sarą i Adrianem. Mieli nas stamtąd zgarnąć do innego miasteczka, w którym będzie nam łatwiej łapać. Po przeszło godzinie czekania okazało się, że pojechali przez inna granicę. Absurd. Była godzina 14, a my musimy wchodzić 3km pod górkę by znów dojść na autostradę. Zahaczyliśmy o stację benzynową bo nie mieliśmy nic do picia i palenia. Wypiliśmy szybko piwo i energetyka żeby pobudzić siłę oraz entuzjazm, a następnie ruszyliśmy łapać. Błąkając się z jednej drogi na drugą, opadnięci z sił i miejący w dupie co się będzie działo stanęliśmy na rondzie przy którym widniała tabliczka, że dzieli nas tylko 75km. Widzę ją już tyle godzin i nie mogę się tam dostać. Dawaliśmy już powoli za wygraną, gdy nagle zatrzymał się bus. Wysiadła z niego pasażerka i mówi do mnie ‘Gorszego miejsca kurwa do łapania nie mogliście znaleźć. Wsiadajcie!’ i otworzyła nam pakę.
Było tam już 8 osób. Wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha. Nikt nie wie nawet dokąd jedziemy, ale grunt, że jechaliśmy. Zgarnęliśmy jeszcze 4 osoby po drodze więc było bardzo wesoło. Kierowca w obawie, że może spotkać się z kontrolą policji wysadził nas 17km przed Fazaną. Podjęliśmy z Olą jednogłośną decyzję, że idziemy pieszo. Jest godzina 17, a musimy tam dotrzeć jak najszybciej. Od 80godzin się nie kąpaliśmy, a obmycie się chusteczkami, albo w toalecie na dworcu lub stacji nie można zaliczyć jako odświeżenie. Przeszliśmy 10km w nieco ponad godzinę. Wiedzieliśmy jak niewiele nam zostało więc włączyły nam się motorki w tyłku. Co chwila mijały nas auta, a ja opowiadałem Oli, że często zdarzało mi się, że często ktoś sam z siebie zatrzymywał się gdy widział, że idę. Po kilku minutach stał przed nami zielony Transit na francuskich blachach, z którego wysunięta ręka zapraszała nas do środka. Emeryci z Francji zabrali nas swoim mieszkalnym busem pod sam Camping chociaż nie było to wcale po ich trasie.
Zameldowaliśmy się na recepcji. Uradowani i uśmiechnięci od ucha do ucha zrzuciliśmy plecaki i odebraliśmy certyfikaty. Dojechaliśmy na metę jako 470 para, ale jakoś wcale się tym nie przejmujemy. Przeżyliśmy naprawdę chwilę godne zapamiętania do końca życia i nie jedni, którzy dojechali przed nami mają nam czego zazdrościć.Na wejściu każdy nam gratulował.
Cieszyli się wraz z nami, że dotarliśmy bo dopiero dzisiaj zaczęli się wszyscy zjeżdżać. Wraz z nami tego dnia dotarło aż 210 par i dopiero wszystko miało się rozpocząć ofocjalnie. W głowie siedziała nam jednak tylko myśl, by jak najszybciej zmyć z siebie ten syf i zacząć świętować bo jest wtorek, a w piątek mamy wyjechać. Bawiliśmy się najlepiej chyba jak mogliśmy. Staraliśmy się spożytkować czas jak najbardziej się dało. Było tak cudownie, że zamiast wyjechać stamtąd w piątek, to wyjechaliśmy w sobotę chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że w niedzielę wieczorem musimy być w Polsce. Rozleniwiliśmy się strasznie. Mając do wyboru powrót do domu albo ostatni dzień imprezy wybraliśmy to drugie.
Kuba i Ada, którzy cały wyjazd byli rozbici obok naszego domku również stracili rachubę czasu. Wyjechali kilka godzin przed nami, ale tylko i wyłącznie przez to, że My dopiero poszliśmy spać przed 5. Od godziny 10 próbowaliśmy łapać stopa w Puli, ale gonił nas czas. Tym bardziej, że teraz jest ciut ciężej bo jedziemy we trójkę z Sarą i Olą.
Adrian pojechał do Polski autobusem za 220 zł, a my za późno się na to zdecydowaliśmy. Po nieco ponad godzinie stwierdziliśmy, że nie ma co ryzykować i tutaj siedzieć więc musimy pojechać autobusem do Zagrzebia za 80zł i stamtąd uciekać w stronę Budapesztu. Prognozy przepowiadały deszcz, a na bramkach stało kilka par również wracających do domu stopem. Mieliśmy ciężkie położenie i późną godzinę. Trzeba było znowu wybrać dla nas najlepszą opcję. Znalazłem 3 autobusy do Budapesztu, Bratysławy albo Pragi. Ten ostatni kosztował najwięcej bo 120zł, ale dawał nam najlepszą opcję powrotu do domu. Kupiliśmy więc bilety i mieliśmy 2.5h na zwiedzanie stolicy Chorwacji.
Przeżyliśmy szok, bo miasto jest po prostu obskurne. Jedyne co mieli godnego uwagi to dwie ładne fontanny i nic poza tym. Dobiliśmy już na cenach biletów do 200zł. Ciągle jest to łącznie mniej pieniędzy niż jakbyśmy mieli wracać z Chorwacji wraz z Adrianem, a przy okazji sobie coś pozwiedzamy. Dziewczyny są zmęczone, ja walczę ze sobą, ale wiem, że muszę ogarniać. Wszyscy żyjemy w trybie zombie i potrzebowaliśmy długiego snu. Zameldowaliśmy się w Pradze rano po 11h jazdy. Przeszliśmy się po Starym Mieście, na którym odbywał się Maraton Praski więc wejście na Most Karola, albo inne ciekawe rzeczy było uniemożliwione.
Dojazd na wylotówkę zająłby nam zbyt wiele czasu, więc postanowiliśmy się wydostać z Pragi pociągiem. Kupiliśmy bilety do Hradec Kralove za 15zł od osoby i dzieliło nas już tylko 47km od granicy z Polską. Po 20minutach łapania udało nam się złapać Czecha, który zawiózł nas do Kudowy Zdrój.
Szczęścia nie było końca. Nareszcie mogłem się połączyć z rzeczywistością, powiadomić wszystkich, że dotarłem. Porozmawiać w sklepie po Polsku, posłuchać tego narzekania. Magia! Znaleźliśmy pociąg do Wrocławia i o godzinie 19:30 zameldowaliśmy się na Dworcu Głównym. Skończyły się piękne wakacje. Skończyło się Słońce i pieniądze, ale jak to mówił nam jeden chłopak w ostatnią noc na plaży: 'Najważniejsze są wspomnienia. Opuszczamy Fazanę, ale za 10 lat usiądziemy gdzieś wygodnie i przypomnimy sobie to co przeżyliśmy tutaj. Automatycznie poprawimy swój nastrój.' W trakcie trwania wyścigu dobiłem do 20 000km przejechanych autostopem. Jubileusz możecie być pewni, że udało mi się uczcić nie raz, nie dwa. Przez całą trasę meldowałem się w każdym miejscu by później móc to zobaczyć na aplikacji. Zapomniałem jednak o najważniejszym miejscu. Nie zameldowałem się na mecie. Nie ma się jednak co dziwić skoro naszym hasłem wyjazdu było Andiamo a Comandare!
Komentarze
Prześlij komentarz