Decepção


Poranek w Skopje był taki jak wszędzie indziej, chmury jakby wystraszone Słońca nawet nie próbowały się zbliżać w jego granice, a więc było bardzo bardzo gorąco. Musieliśmy wydostać się szybko z miasta, więc udaliśmy się na dworzec autobusowy by dojechać do najbliższego miasteczka. Koszt przejazdu za 40km to kwota jednego euro, a więc śmiesznie małe pieniądze. Trafiliśmy do miasta Kumanowo, tam wysiedliśmy na stacji benzynowej, gdyż dowiedzieliśmy się, że to będzie najlepsze miejsce by jechać dalej. Okazało się, że jednak stamtąd będzie nam bardzo ciężko i najlepiej znowu przejechać się autobusem. Pewna kobieta wskazała nam drogę na dworzec, a więc tam się kierowaliśmy. Po przejściu kilku metrów podjechała po nas owa kobieta by nas tam zawieźć abyśmy się nie pogubili. Na dworcu dowiedzieliśmy się, że mamy autobus za nieco ponad godzinę i możemy iść spokojnie coś zjeść. Zakupiliśmy bilety tym razem za 1.5 euro i ruszyliśmy w miasto. Ciężko było znaleźć knajpę w tym obskurnym mieście, ale koniec końców się udało. Tradycyjnie po posiłku musieliśmy iść czym prędzej na przystanek gdyż zasiedzieliśmy się jak zawsze i zostało nam bardzo mało czasu. Udało nam się dojść o czasie, a później siedzieliśmy już w autobusiku i czekaliśmy aż minie 45km trasy. Wysiedliśmy w wiosce Ketenowo i ruszyliśmy 4.5km do Kuklicy, w której czekała na nas kolejna atrakcja Macedonii. W międzyczasie zostaliśmy poczęstowani przez jednego Pana śliwkami na drogę, które dopiero co zerwał z drzewka i szliśmy sobie dalej. Dookoła nie było nic, po prostu szczere pole, które powodowało w naszych głowach lekki niepokój czy aby na pewno dobrze idziemy. Nikt po drodze nas nie mijał, co również było dość dziwne, no ale szliśmy dalej. Ajka wpadła na pomysł by wziąć najpotrzebniejsze rzeczy do worków, a plecaki ukryć gdzieś w krzakach żeby nie nosić zbędnego balastu. Tak też zrobiliśmy, plecaki ukryte kilka metrów od drogi w chaszczach, prowiant, woda i elektronika są z nami więc można spokojnie iść. Po drodze mijaliśmy jednego pasterza, który pilnował nad rzeczką swoich zwierzątek i to w zasadzie byłoby na tyle cywilizacji. Drogowskazy co chwila pokazywały nam odległość jaka nas dzieli od Stone Dolls, ale ciągle nie widzieliśmy niczego na horyzoncie. Po krótkim spacerze udało nam się dojść pod wejście i od razu zaśmiałem się pod nosem bo nikogo tam nie było prócz nas... Atrakcja po prostu tak jakby przestała być atrakcją, albo nikomu nie chce się jeździć w te szczere pole. Po przejściu bramy i ujrzeniu owych kamiennych lalek zaśmiałem się ponownie. Nie tak to
sobie wyobrażałem i w sumie nie dziwię się, że nikogo tu nie ma. Gdyby nie zdjęcia, które przedstawiały to wszystko w innym świetle to pewnie sami byśmy się tutaj nie fatygowali.



Opuszczając atrakcję udaliśmy się po plecaki i zamierzaliśmy jak najszybciej wydostać się na główną drogę. Po dotarciu do skrytek bagażowych Ajka miała nie miłe rozczarowanie gdy we wnętrzu plecaka zobaczyła kolonię mrówek. Czyszczenie plecaka trochę czasu zajęło, a więc była chwila na odpoczynek (dla mnie :D). Po ogarnięciu wszystkiego ruszyliśmy do wioski, w której wysiedliśmy z autobusu i stamtąd kierować się dalej niespełna 10km na główną drogę prowadzącą na granicę. W wiosce nie było nic prócz sklepikarza siedzącego pod swoim sklepikiem wraz z kilkoma kolegami. Aut było jak na lekarstwo, można by rzec, że praktycznie świat zapomniał o tej drodze i o wszystkim co tutaj się odbywa. Zdecydowaliśmy się iść pieszo i łapać po drodze stopa jeśli coś będzie jechać, bo stać to nie ma sensu, a 10km to też znowu nie taki tragiczny dystans jak dla mnie. Szliśmy tak jakoś ok. 1.5h, minęło nas może 8 samochodów, jeden traktor i rowerzysta, Droga dłużyła się niemiłosiernie, pęcherze na stopach zaczęły dokuczać, ale trzeba było maszerować. Dystans jaki przeszliśmy w tym czasie to 5.4 km. Tam była następna wioska- już trochę bardziej cywiliziowana. Ajka poprosiła o wodę do bidonu lokalnych kobiet, które nalały ją prosto ze studni (zapomniałem o ich istnieniu) i szliśmy szybko dalej gdyż zbliżał się wieczór. Przeszliśmy raptem kilkadziesiąt metrów i zatrzymała nam się kobieta, wraz z dwójką pasażerów, w tym ciężarna. Mężczyzna zapytał czy jedziemy w stronę Serbii czy Bułgarii na co odparłem mu to drugie. Kazał się pakować do auta i jechaliśmy sobie ileś tam km przed siebie, ważne, że w dobrym kierunku. Zatrzymaliśmy się na krótki postój pod sklepem i zostaliśmy poczęstowani kubeczkiem espresso. Chwilę, po tym jak oparzyłem sobie język pierwszym łykiem wysiadła z auta ciężarna, Bałem się przez chwilę, że zaraz wydarzy się jakaś dziwna scena, nie wiem odejdą jej wody albo będzie robiła coś dziwnego co w Macedonii może być normalnością, ale dla mnie nie. Finalnie okazało się, że wysiadła po prostu dlatego, że to koniec jej trasy, a ja znów zacząłem się zastanawiać czy to i przypadkiem również nie nasz koniec. Spytałem dokąd właściwie jadą żeby też móc zerknąć na mapę. Okazało się, że to Kriwa Pałanka, a więc miejsce oddalone 30km od momentu gdy wsiedliśmy oraz 16km od granicy z Bułgarią. Całkiem spoko położenie, chociaż godzina już taka zmierzchowa. Miasteczko bardzo ładnie ulokowane na górkach, przez całość przepływa rzeka, a nieopodal jej brzegu dzieci bawiły się na placach zabaw i grały na kilku boiskach. Bawiły się tak jak ja pamiętam, że się bawiłem. Wywołało to u mnie pewny dysonans gdyż w Polsce dzieci już tak widoczne na boiskach niestety nie są.



Staliśmy w tej miejscowości z dobrą godzinę, nikt się nie chciał zatrzymać, ale i ruch nie był największy. Udało się dopiero z pierwszą ciężarówką jadącą tą drogą. Od razu gdy się zatrzymał zerknąłem na blachy by zobaczyć z jakiego kraju. Okazało się, że Turek, a już wcześniej słyszałem, że tureccy kierowcy ciężarówek chętnie zabierają. Dowiedziałem się, że jedzie do domu, ale my nie chcemy jechać aż tak daleko bo chcemy jeszcze coś zobaczyć po drodze. Tak czy siak jechał w naszą stronę, więc się zabraliśmy.



Przekroczyliśmy granicę z Bułgarią i później jechaliśmy z nim około 6h robiąc dwie przerwy na potrzeby i na jedzenie. W knajpie nie mieli łacińskiej wersji menu, ani nie umieli mi wytłumaczyć co jest czym więc wziąłem sobie po prostu zupę gulaszową, bo cyrylicy to nie zrozumiem nigdy chyba. Dojechaliśmy ok 4 rano na obrzeża miasta i rozbiliśmy namiot pod jedynym drzewem w okolicy parkingu, które tworzyło nam idealną ścianę i schronienie. Nie pospałem sobie długo gdyż powrócił Kosowski koszmar. Koło namiotu zaczął kręcić się pies i szczekać jak potłuczony. Myślałem, że nie da nam spokoju, albo będzie gryzł namiot albo po prostu będzie tu do rana siedział i pilnował. Żadna z tych rzeczy nie była dobrą wersją, ale lepiej mi założyć tę gorszą. Moje myśli o tym jak sobie poradzić w tej sytuacji nagle przerwała cisza. Piesek dał sobie spokój i słyszałem jak zaczął się oddalać, można spać dalej.



Obudziliśmy się koło 8, więc sen nie był zbyt długi ani przyjemny. W momencie gdy składaliśmy wszystkie rzeczy pojawiały się koło nas dwa psy i po prostu chodziły dookoła będąc wystraszone jeszcze bardziej niż my. Udało nam się przejść bez żadnych niepotrzebnych incydentów i ruszyliśmy na parking dla ciężarówek ogarnąć swoją higienę. Po raz pierwszy na trasie spotkałem się z arabskimi kibelkami, które zawsze przyprawiały mnie o zawrót głowy. Przecież gdybym był lekko upity to bym tam niczego nie załatwił, a jeszcze sobie bardziej zaszkodził. No nic, jakoś się przemęczyłem bo innej opcji nie było. W momencie gdy każdy z nas zrobił to co miał to ruszyliśmy na pobliską drogę. Od miasta dzieliło nas 12km. Stopa złapaliśmy po jakichś dwóch minutach. Zostaliśmy podrzuceni do Centrum Płowdiw, czyli jednego z najstarszych miast na świecie. Fakt faktem było bardzo dużo ruin, ale jak nazwa wskazuje były to ruiny..



Oczywiście było również kilka ciekawych miejsc takich jak teatr rzymski czy starówka, ale jako całość nie zachwyca. Dużo komunistycznych pomników i miejsc, dużo chodzenia pod górę i brak możliwości płacenia w euro za wejście na atrakcje.


Chodziliśmy tak po mieście około 4h szukając przy okazji kantoru oraz robiąc zakupy na zapas. Skorzystaliśmy również z darmowych próbek Somersby, bo jakby to tak odmówić. Posiedzieliśmy chwilę w parku i trzeba było uciekać dalej, bo nie warto tracić tutaj ani sekundy dłużej, a ja już dodatkowo odczuwam silne bóle w prawej nodze, bo niestety ale mam popsutą kostkę, a chodząc z takim plecakiem trochę ją przeciążam. 




Przeszliśmy ok 1.5km na główną drogę wylotową prowadzącą poza miasto. Tam staliśmy może z 10min aż do momentu gdy pewien mężczyzna podrzucił nas pod sam wjazd na autostradę. Przed wjazdem na ślimaka nikt nam się nie zatrzymywał przez 20min, więc Ajka uznała, że lepiej nam będzie wejść od razu na autostradę i tam łapać. Zaakceptowałem to i ruszyliśmy poboczem drogi. Po przejściu kilkunastu metrów ktoś nam mrugnął awaryjnymi i czekał na nas na końcu pasa zjazdowego. Okazało się, że kobieta jedzie do miejscowości Stara Zagora i może nas podrzucić jakieś 75km na stacje benzynową zanim zjedzie do swojej miejscowości. Okej, jedziemy jedziemy. Tam zrobiliśmy sobie krótki, bo ok 15 minutowy postój, a później zaczęliśmy łapać dalej. Ajka poszła się przejść po stacji i  popytać ludzi, gdyż ja tego nie zrobię, bo nie lubię zaczepiać kogokolwiek po cokolwiek. Przyszła po momencie oznajmiając mi, że znalazła podwózkę, ale nie wie gdzie dokładnie. Poszliśmy z plecakami do auta owego Bułgara i jak się okazało jechaliśmy z nim do Burgas nad Morze Czarne. Było już chwilę po 15, a nam się spieszy na mecz Polska - Kolumbia. Facet podwiózł nas na stację benzynową na drogę wylotową do naszej dzisiejszej mety. Zostało nam 35km i 3.5h do meczu. Staliśmy i staliśmy, minęło dobre pół godziny pomimo natłoku aut, ale nikt kompletnie nie chciał nas zabrać. W końcu chłopak, który stał na stacji zlitował się nad nami i nas zgarnął. Okazuje się, że jedzie dokładnie tam gdzie my i przyjechał dokładnie tak jak my z Płowdiw. Mówił, że kiedyś sam stopował, ale teraz ma auto i mu się odechciało. Wysiedliśmy w centrum Nesebyr i ruszyliśmy na Stare Miasto ulokowane na pięknej wysepce (kolejne po Sveti i Budvie). Tam mieliśmy odwiedzić Polską restaurację i obejrzeć mecz Polaków. Znaleźć jej nie było trudno, od razu po wejściu przez kamienna bramę na prawo widać biało-czerwone flagi i ubranego w barwy hosta zapraszającego do lokalu. Wypiliśmy piwko, zapytaliśmy czy możemy zostawić plecaki i pójść się przejść zanim mecz się rozpocznie. Nikt nie robił nam problemu, a więc ruszyliśmy na szybki obchód.




Było bardzo klimatycznie i bardzo pogmatwanie. Co chwila jakieś uliczki, które tworzyły labirynt dróg, tak że nawet z mapami google miałem problem się odnaleźć. Błądziliśmy sobie tak przez godzinkę czasu i trzeba było wracać do restauracji oglądać mecz. W środku aż roi się od polskich turystów, ubranych w patriotyczne ciuszki i pijących już któreś piwo z kolei, ale kto komu liczy i broni. Są na wakacjach. Zajęliśmy miejsce praktycznie na samym końcu gdyż tylko tam było wolne, zamówiliśmy sobie kolację i czekaliśmy na pierwszy gwizdek.


Nie pamiętam czy ktoś śpiewał hymn, ale dało się odczuć tą prawdziwą kibicowską atmosferę. Od pierwszej minuty nawet nie siedziałem na krześle, ani nie zerkałem na to co mam na stole. Wpatrzony w telewizor i przeżywający każdą akcję, wyrywałem sobie włosy z głowy, gdy zapasu sił na fantastyczną grę starczyło naszym piłkarzom zaledwie na 8 minut gry. Wiedziałem od początku, że Kolumbia to będzie najtrudniejszy przeciwnik w naszej grupie, ale nie spodziewałem się aż tak kiepskiej postawy. Z każdym następnym golem w restauracji donosili coraz więcej pełnych kufli i pełnych butelek, zrobiła się naprawdę swojska atmosfera. Zaczęło się pierdolenie i krytykowanie, które nas wszystkich tak bardzo łączy. My w międzyczasie ustaliliśmy, że nie szukamy miejsca na namiot tylko szukamy jakiegoś hostelu. Udało nam się znaleźć pokój na starym mieście jakieś 600m od restauracji za 17 euro i tam się kierowaliśmy. Podążając do hostelu udało nam się poznać miłych Bułgarów, którzy robili niesamowite zapachy i uszczęśliwili nas przed snem. Rano przeszliśmy się jeszcze raz na spokojnie przez stare miasto gdy nie było tylu turystów i robiliśmy pamiątkowe zdjęcia.




Pokój mamy do 12, więc trzeba było się zbierać, bo nam również się spieszy. Opuściliśmy zatem miejsce pobytu i ruszyliśmy 4km pieszo by wydostać się poza miasto. W międzyczasie zahaczyliśmy o supermarket by wydać ostatnie bułgarskie pieniążki. Około 14 dotarliśmy na miejsce i zaczęliśmy łapać. Musieliśmy znowu dostać się do Burgas. Tak jak i w tą stronę tak i w powrotną szło nam bardzo opornie. Dodatkowo przez pewien czas wszystko nam utrudniały jakieś dwie starsze turystki, które stanęły pięć metrów za nami i próbowały łapać taksówkę, przez co wprowadzały małe zamieszanie. Po jakimś czasie dały za wygraną i zawróciły w stronę miasta, a my po krótkim czasie złapaliśmy stopa. Zatrzymało nam się dwóch gości, którzy mają znajomych polaków i kazali nam powiedzieć coś po polsku co będzie mógł nagrać i wysłać koledze. Miało być standardowo z wyzwiskami, więc rzuciliśmy kilka haseł i tak nam mijała podróż. Chłopaki podrzucili nas na stację benzynową przy autostradzie. Szkoda, że to było w przeciwną stronę niż ta, w którą zmierzamy. Przeszliśmy szybko na drugą stronę i szukaliśmy na mapie i internecie gdzie będzie nam najlepiej łapać. Okazało się, że musimy przedostać się jakieś 10km, więc dość sporo. Przeszliśmy dwa przystanki autobusowe i wsiedliśmy w autobus. Nie trzeba było wchodzić od strony kierowcy, więc myślimy, że pełen legal. Po zamknięciu drzwi okazało się, że w środku jest pracownik, który sprzedaje bilety. My musieliśmy przejechać około trzech przystanków, a nie mamy już szmalu. Ajka zaczęła palić Jana i pytała Pani czy aby na pewno dobrze jedziemy i dojedziemy we właściwe miejsce. Minęły dwa przystanki zanim kobieta oznajmiła, że zmierzamy w dobrą stronę, właściwie pomógł jej w tym poruszający się niebieski punkt po wyznaczonej trasie, a więc nie miała trudnego zadania. Jechaliśmy dalej, a sprawy były załatwione. Teraz kobieta zaczęła machać rękami, że musimy kupić bilet. My udajemy, że nic nie wiemy o co chodzi i czekamy tylko do przystanku. Gdy ten się zbliżał i kierowca zaczął zwalniać powiedzieliśmy, że nie mamy pieniędzy i tu wysiądziemy. Kobieta chyba była lekko poirytowana, ale zgodziła się byśmy wyszli. Uff upiekło nam się. Przeszliśmy kilka metrów w stronę skrzyżowania i łapaliśmy tuż za nim. Po około 20 minutach zatrzymała nam się piękna dziewczyna, która zanim nas zabrała musiała sobie pogadać na poboczu drogi przez telefon. Jechaliśmy w dobrym kierunku, aż nagle zamiast jechać prosto, skręciliśmy w prawo. Ja już wiedziałem, że to nie wróży nic dobrego, bo wiem, że tamtędy ni chu nigdzie nie dojedziemy i będziemy musieli zawracać. Babeczka nagle dała znajomych do telefonu Ajce by z nimi pogadała, a po kilku min rozmowy miła dziewczyna odwiozła nas w pobliżu naszej trasy. Jakiś czas później mieliśmy już następnego stopa. Co prawda tylko na 7km, ale chociaż oddalimy się od miasta ciut dalej. Kierowca powiedział, że lepsza będzie dla nas droga przez Marinkę niż Sozopol, a więc ustawiliśmy się w tamtą stronę. Po krótkiej chwili zatrzymał się nam mundurowy, który podwiózł nas właśnie do naszej wioseczki. Zostaliśmy wyrzuceni w ścisłym centrum, jakkolwiek to brzmi wcale nie było szału. Wioska miała może z 35 domków i progi zwalniające co 10 metrów. Gdy myślałem, że tu utknę zatrzymał się Pan, który podwiózł nas 30km do Bjała woda, tym razem do wioski nie wjeżdżaliśmy tylko zostaliśmy przy drodze by jechać szybko dalej. No, ale droga chyba opuszczona przez ludzkość. Zajadaliśmy się jedzeniem rozpaczając, że nie mamy nawet wody na wypadek utknięcia. Byliśmy już na tyle ochoczy jechać dalej, że na dźwięk każdego auta zrywaliśmy się czym prędzej w górę. Za którymś razem się udało i białe autko zatrzymało się chyba w ostatniej chwili. Panowie byli Turkami i przewozili jakieś napoje do swojej ojczyzny. Stanęliśmy kilka km przed granicą i tam jak oszalały walczyłem z zakupem wizy przez telefon. Dowiedziałem się, że do Turcji potrzebna jest wiza, która kosztuje 20 dolarów. Myślałem, że będzie ją można kupić również na granicy. Bo na bank ktoś kiedyś niewiedział tak jak Ja i musiał się dostać do kraju. Na stacji benzynowej Pani na pytanie czy kupię na przejściu wizę, zrobiła minę w stylu 'zadałeś mi najgłupsze pytanie i wgl jak można być tak głupim' i odparła Nooooo? no to ekstra, dobrze, że w Bułgarii łapie mi jeszcze roaming UE to sobie szybko kupię. Jako, że mój macedoński telefon nie należy do elitarnej czołówki, to trochę mnie irytowało. Co chwila jakiś błąd, co chwila strona ładuje się strasznie długo, ciągle wpisywanie na nowo tych samych danych, bo się nie zapisało. No kurde nie kupię i się wkurzę. Po chyba 14 podejściach zacząłem w pola mniej ważne od danych osobowych wpisywać co popadnie. Udało się choć w to nie wierzyłem. Kamień z serca, można jechać na przejście.


Panowie mówili, że jadą do Stambułu, więc mieliśmy kawałek drogi, bo 250km. Postanowiłem zatem się przespać, bo po co gapić się w szybę jak i tak już się ciemno robi. Po jakimś czasie zostałem obudzony na parkingu w pobliżu Lüleburgaz i nie do końca wiedziałem o co chodzi. Panowie powiedzieli, że muszą nas tu wysadzić, gdyż oni jadą do Corlu, ale za jakieś 40min przyjedzie ich kolega czarnym transitem i zabierze nas do Stambułu. Fajno, fajno to rozegrali. Ja w głowie jednak wraz z każdą upływającą sekundą zastanawiałem się, czy nas nie wystawili. Po około godzinie czasu podjechało po nas małżeństwo i zabrało nas do Instambuł'u. Jechaliśmy przez miasto jakieś 30min i nawet nie byliśmy jeszcze w granicach centrum. Dopiero gdy kierowca zdecydował się gdzie nas wypuścić dowiedzieliśmy się, że do centrum to jeszcze z 30min w autobusie i później statkiem. Przyjechaliśmy jakoś o 23 do dzielnicy Besiktas i szukaliśmy internetu żeby Ajka mogła się skontaktować z naszym ownerem na Airbnb. Szliśmy tak ciągle w dół by dojść do portu aż w jednej z restauracji powiedziano nam, że statki pływają do 23. Panowie chcieli nam pomóc najlepiej jak się da, byśmy mogli dostać się na drugą stronę lądu. Mówili żebyśmy szli do góry tam skąd przyszliśmy i jechali autobusem bo może jakiś jest. Tak na może, to ja nie będę szedł 2km pod górę, bo już mi się dziś nie chce nic. Druga opcją było żebyśmy odwołali ten nocleg i zostali u nich, a rano tam poszli. To też odpada, bo już hajsy ściągnięte z konta. No to ostateczna opcja żeby załatwić numer telefonu do tego gościa, Panowie zadzwonią, zapytają o dokładny adres, złapią nam taksówkę i będzie po problemie. Ich ton rozmowy jest tak donośny. Jakby na siebie krzyczeli, przy czym wcale się do siebie źle nie zwracają. Młody recepcjonista hotelu udzielił nam instrukcji co robić i to On w sumie zarządzał wszystkimi pomysłami, a następnie jego starszy kolega poszedł z nami łapać taksówkę i wytłumaczyć kierowcy co jest grane. Zapisał mu na kartce adres, numer telefonu i miał po prostu jechać. Pożegnaliśmy się z pomocnymi mężczyznami i jechaliśmy w końcu odespać. Po przybyciu na miejsce kierowca taxi zadzwonił do naszego gospodarza, ten zszedł na dół zapłacić kierowcy, a my jutro jak wymienimy Euro to mamy mu oddać. Tak to pięknie wszystko załatwili Panowie w rozmowie telefonicznej krzycząc do siebie. Nasz gospodarz Faut ma wielkie mieszkanie. Ma chyba 9 pokoi, 4 łazienki i jedną kuchnię. Na 320m kwadratowych posiadłości jest też pokój do wszystkiego- picia herbaty, robienia grilla, oglądania tv, palenia i podziwiania widoku. Ta ostatnia rzecz urzekła mnie najbardziej przed snem, widok na cały Üsküdar Bridge był czymś szczególnym w tym domu, ale zamiast siedzieć i się patrzeć przez okno wolałem jednak położyć się spać, gdyż jutro od rana zwiedzanie. 

Koniec cz. 2

Komentarze

Popularne posty