Snusmumriken

Wtorkowy poranek dziewiętnastego dnia czerwca przywitał mnie głośnym Dzień Dobry. Wtedy pewnie mu odpowiedziałem z wzajemnością i szczerym uśmiechem - Dzień Dobeeeerek ! Pełen optymizmu podniosłem się z łóżka, ogarnąłem szybko to co miałem, ale niestety wraz z każdą następną minutą słonecznego popołudnia wszystko zaczęło się odmieniać - klasycznie- w drugą stronę, ale zacznijmy od początku.
Tegoż dnia miałem zabukowany bilet do Czarnogóry, spakowany plecak, ważny paszport i gotowość do ruszenia w kolejnego tripa. Wszystko szło jak należy, aż do momentu gdy opuściliśmy dom. Wtedy aplikacja jakdojade poleciała w kulki i nie zdążyliśmy na autobus, a następnie utknęliśmy w korku na trasie Dworzec Świebodzki - Nowy Dwór (swoją drogą jest to największa pomyłka wrocławskiej infrastruktury). Bramki zamykają o 16:45, a mamy na zegarku 16:15. Jesteśmy aktualnie w dupie, czyt. Factory. Na horyzoncie ani widoku taksówki, autobusu, no kuwa nie ma nic.. Idziemy łapać stopa na przystanek, a nóż nożyce ktoś się zatrzyma. Czas leci, a my możliwe, że nie polecimy samolotem. Generalnie to nawet bym się nie zdziwił znając swoje szczęście i wspominając co chwilę lot sprzed tygodnia na Majorkę, który został odwołany. Koniec końców młody chłopak naśladujący w swoim aucie skrzydła samolotu zatrzymał się i zawiózł nas pod samo wejście na terminal. Zdążyliśmyyyy ! Zakupiłem szybkie piwko do samolotu na bezcłowej i oglądamy mecz Polska-Senegal. Swoją drogą było to dla mnie ciężkie przeżycie gdy mecz grany jest o 17, a 17:15 wzbijam się w powietrze. Kurde najważniejszy mecz od lat; jak ja mogę tego nie oglądać :/ włączyłem stream na telefonie, siadam w fotelu, kurcze nogi, zapinam pasy i oglądam. Dookoła mnie każdy chyba robił dokładnie to samo, a w pewnym momencie nawet pomyślałem, że pilot także, gdyż nasz lot został opóźniony o 30min z powodu burzy nad Bałkanami. Pięknie, obejrzę sobie całą pierwszą połowę. Gramy, gramy, nie gramy, Cionek, nie gramy. W głowie walka myśli 'po kiego ja to oglądałem? kim jest Cionek i dlaczego on gra w piłkę? teraz będę się wkurzał, że nie obejrzę tej ważniejszej dla nas połowy'. Wystrojony w garnitur Bułgar mówi, że lecimy, no to cyk włączam tryb samolotowy, podpinamy powerbank i można lecieć. Zerkam co jakiś czas jak przebiega proces ładowania, aż w pewnym momencie zamiast ekranu blokady mam matrixa. Wszystko się tak jakby rozlało i nic nie działa. No kompletnie ekran oszalał. Ciągle wierzyłem, że jak się przewietrzy po wyjściu to mu przejdzie i będzie miód malina. Nie przeszło.... Zajebiście zaczynam tripa, nie wierzę w to. Wszystkie moje plany i to co miałem wykonać jebły jak Kwaśniewski pół litra. No i co ja teraz zrobię? Moja kompanka Ajka ma telefon, ale ja chcę mieć swój! trzeba poszukać i kupić. Wraz z końcem mojego wzburzenia ruszyliśmy w stronę głównej drogi do naszej pierwszej atrakcji na mapie. Po dojściu na miejsce od razu odwiedziliśmy sklep by kupić szamkę i piwo, bo dzisiaj bez niego nie zasnę, a następnie stanęliśmy łapać stopa. Po kilku minutach wzięli nas Polacy, którzy lecieli z nami samolotem, a następnie wypożyczyli auto i wraz z dwójką dzieci jechali nad morze. Podrzucili nas 15km do miejscowości Vranjina, czyli dokładnie tam gdzie chcieliśmy, a po rozstaniu zameldowaliśmy się do rodzin, że żyjemy. Moja nawet się nie zdziwiła, że już mi się coś przytrafiło. Rozbiliśmy namiot pod czyimś domem, który aktualnie chyba był niezasiedlony, otworzyliśmy piwko i słuchaliśmy koncertu żab - choć brzmiały podobnie to nie chodzi o Żabsona. Rano wstaliśmy, pakowaliśmy się, aż dostrzegł nas jakiś Czarnogórzec i coś tam sobie mówił po swojemu. Odparłem mu, że Polska, Polonia, Polonese i ne ponimaju po ichnijszemu. W momencie gdy usłyszał Polonia, to zamruczał sobie coś pod nosem, machnął ręką i poszedł w swoją stronę. Czyli spoko, bez przypału. Spaliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, a więc rano chcieliśmy sobie po nim popływać.
Starszy miejscowy rybak zaproponował nam objazdówkę/opływówkę(?) po jeziorku jego łódeczką. Why not? lepiej dać zarobić miejscowemu 30 euro (tyle kosztował 'rejs' za 2os), który się zna niż czekać aż otworzą łaskawie przystań. Było po 7, a my wypływaliśmy w tour przepiękną gondolą, która była łatana już z 50 razy, ale w gruncie rzeczy czułem się bezpieczny. Najpiękniejsza pora dnia na taką atrakcję. Jezioro jest prześliczne, a góry, które je otaczają dodają temu miejscu niezwykłego uroku. Słoneczko już wstało w pełni, a woda stawała się coraz bardziej przyjemna. Miałem ochotę popływać namawiany przez naszego wodziereja, ale patrząc na tafle wody i liczne kwiaty rosnące spod jej wierzchu zniechęciły mnie, bo znając moje szczęście bym się zaplątał. Miejsce w samie sobie jest cudowne. Pływaliśmy co prawda tylko po części Czarnogórskiej, ale myślę, że to i tak mi w pełni starczyło.
Po dotarciu na ląd zostaliśmy wywiezieni 7km do większego miasteczka, gdyż Pan powiedział, że cena za rejs zawierała również podwózkę :) Mega spoko jak dla mnie. W miasteczku skoczyliśmy do sklepu, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy łapać dalej. Po kilku min zatrzymał nam się Pan, który podrzucił nas 16km do Sutomore. Okazało się, że pracuje w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, więc jak ma moje to niezła szycha. Stamtąd mieliśmy już tylko i wyłącznie jedną drogę do naszego następnego przystanku, a więc byliśmy w niezłej pozycji pomimo wczesnych godzin. po ok. 10min złapaliśmy stopa na 30km do Budvy. Przemiły Pan, który nas wiózł zatrzymał się także przy punkcie widokowym na Sveti Stefan, abyśmy mogli zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Zostaliśmy odstawieni w centrum największego kurortu Czarnogóry, jednocześnie był to następny punkt naszej wyprawy, a mieliśmy godzinę 11. Od razu udaliśmy się na plażę, żebym mógł się chwilę popluskać w morzu, bo nie wiem dlaczego, ale miałem straszny głód (może to przez Majorkę) na to by popływać. Plaża jak plaża, woda ciepła, ludzi od zajebania. Spędziliśmy tam może z godzinkę, bo po co dłużej tracić czas na bezsensowne leżenie na ręczniku i udaliśmy się na Stare Miasto, które miało być podobno bardzo ładne i ciekawe. Tak było. Wszystko znajdowało się na podobnej wysepce jak Sveti Stefan, a więc dodawało to temu miejscu niesamowitego klimatu. Wąskie przejścia między budynkami, niska zabudowa, kwiaty, knajpy, fontanny. Miód dla oczu rzekłbym.
 Piwo tego dnia chodziło również za nami, jakby śladem w ślad. Było ok. 32 stopni, a więc dla mnie za gorąco zdecydowanie - trzeba się odprężyć. Znaleźliśmy knajpę nad brzegiem morza, wypiliśmy co mieliśmy i ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu miejsca do łapania stopa ku następnej docelowej miejscowości. Budva niestety jest tak gęsto zaludnionym miastem, że znalezienie miejsca do łapania graniczy z cudem, fakt ten utrudnia również to, że po jednej stronie drogi są górskie ściany, a po drugiej przepaść. Szliśmy ciągle pod górę, aż do momentu gdy Ajka zatrzymała auto jadącego w kolumnie pojazdów. Zawołała mnie i szybko wskoczyliśmy do samochodu żeby nie blokować ruchu. Po kilku wymianach zdań okazało się, że nie trzeba się trudzić po angielsku i można rozmawiać po polsku. Trafiliśmy na naszych krajan, którzy przyjechali sobie na urlop i mają hotelik w miejscowości do której również zmierzamy. Miejscowością tą był Kotor, a więc miasteczko, które mnie zachwyciło na fotografiach, a w rzeczywistości nie tak bardzo. Wejście na punkt widokowy miasta to najpierw labirynt po Starym Mieście, a następnie mordercza wspinaczka po schodach postawionych w górę góry. Cena wejścia 8e, a ja nie zamierzam się męczyć jak wół z plecakiem w takiej temperaturze i jeszcze za to płacić. Skoczyliśmy więc nad zatokę, chwilę pomedytowaliśmy i stwierdziliśmy, że spadamy już z nad morza. Łapaliśmy stopa na postoju dla taksówek, ale jakaś dziewczyna powiedziała, że te miejsce jest do chrzanu i żebyśmy przeszli kawałek dalej w stronę centrum. Tak też zrobiliśmy, stanęliśmy na przystanku autobusowym i zanim zdążyłem dobrze rozprostować rękę w łokciu to zatrzymała nam się ciężarówka. Budva? - Da! blablabla Podgorica!. No to elegansio jedziemy sobie do stolicy Czarnogóry, w której już kiedyś byłem i w której jest całkiem bezpiecznie. Kierowca nie pozwolił sobie odmówić na pytanie co chcemy do picia, a więc kupił nam na drogę Cole i ruszyliśmy w trasę.
Nic nie gadaliśmy przez całą drogę, jedynie wypełnialiśmy kilka misji, otóż jechaliśmy autem z mini dźwigiem którym zgarnialiśmy na pakę stare samochodziki. Jechaliśmy tak obłędną trasą, że dech zapierał. Widok na całe wybrzeże, na wszystkie miasteczka. Uroku temu wszystkiemu dodawała już późna godzina, która uwolniła wszystkie światła i neony jakie skrywa każde z miast. Znalazłem miejsca, które mogłyby być idealne na oświadczyny, więc jeśli ktoś planuje to mogę podpowiedzieć.
Nasz Król joystick'a następnie odstawiał autko do jakiejś dziury kilka km przez Podgoricą, a później przewiózł nas przez całe miasto, aż do wylotówki w stronę naszego następnego punktu. Była 22, komary żrą jak powalone, nikt się nie chce zatrzymać i powoli jestem już zmęczony całodzienną podróżą. Już pod sam koniec naszego ustalonego deadline zatrzymał się Pan, który coś grymasił, że nie ma miejsca, ale skoro się zatrzymał to trzeba go wyprowadzić z błędu. Upchaliśmy plecaki na jakichś wielkich worach, których zapach drażnił mnie po nosie i zapakowaliśmy się do auta. Okazało się, że Pan prowadzi biznes herbaciany i jest laureatem nagrody za najlepszą Czarnogórską herbatę. Kolejna szycha w tym małym Państwie. Zapach, który mnie drażnił to był rumianek, gdyż był nim wypchany od góry do dołu cały bus. Około 24 dojechaliśmy do miejscowości Mojkovac, stacje w mieście były zamknięte, a więc trzeba było położyć się na głodnego. Rozbiliśmy namiot na jakiejś polanie pod drzewami i poszliśmy spać. Nazajutrz rano udaliśmy się na stację benzynową by się obmyć, a później zasiedliśmy do śniadania. Ruchu nie było jako takiego dużego, a inspirując się dniem wczorajszym stwierdziliśmy, że złapiemy coś w kilka min. Mijało już kilkanaście, a my dalej stoimy. Dookoła nas jeżdżą ciągle jakby te same auta. Może odbywa się jakiś Tour De Wypizdów, a ja nic nie wiem. Po godzinie czasu zatrzymał się dziwny gościu, w dziwnym mercedesie. Który niby pracuje w Niemczech, a niby tutaj. Ostrzegał nas przed ludźmi w tym kraju, bo są źli itd. Po tych słowach zdałem sobie sprawę, że rozmawiam z jakimś poczochrańcem. Jego spojrzenie również mi to sugerowało, więc nie wdawałem się w dyskusje bo po co. Podrzucił nas 23km na rozdroże, gdzie będziemy mieli już prostą drogę, a następnie odjechał w swoje Serbskie rejony. My po 5min złapaliśmy następną furkę, białą audiczkę na szwedzkich blachach, do której głupio mi było wsiadać z tym plecakiem. Wszystko skórzane, a ja spocony jak cholera, żebym tylko białych śladów nie porobił bo dopiero będzie wstyd. 30km jednak udało się przejechać bez śladów po sobie, pożegnaliśmy się z Państwem i zaczęliśmy od razu łapać dalej. Zatrzymał nam się jakiś miejscowy wariacik i podrzucił nas może z 500m dalej na stację benzynową. Spędziliśmy w miejscowości Berane około dwóch godzin.
Każdy kto przejeżdżał nie zwracał wgl na nas uwagi, aż do momentu gdy nie zatrzymała się ciężarówka na Kosowskich blachach. Kierowca zabrał nas ze sobą i zwrócił uwagę na to, że jesteśmy w regionie muzułmańskim i ciężko by zabrali nas ze sobą w takich skąpych odzieniach. Ohooo, czyli zaczyna się moje ulubione religijne patrzenie na świat i ludzi. Trzeba być odpowiednio ubranym i nieważne, że jest gorąco, allah się nigdy nie poci więc mu to dynda. Kierowca opowiedział nam masę historii apropo wojny Jugosłowiańskiej i o tym jak ciężko było w tamtych czasach. Od kogo zaczął się konflikt, kto najwięcej zyskał i jak wielu musiało przez to ucierpieć. Przekroczyliśmy z nim granicę z Kosowem, a więc mój 25 kraj który odwiedzam.
 Zdecydowaliśmy się zrezygnować z jednej atrakcji na trasie (przed wyjazdem szukałem ciekawych rzeczy by zobaczyć jak najwięcej, ale nie zbaczać nigdzie z kursu), by pojechać wraz z kierowcą do stolicy Kosowa - Prisztina, która jest najmłodszą stolicą Europy. Nie ma tam nic, prócz napisu NEWBORN i kilku budynków religijnych.
Ceny za to powalają na łopatki. W Centrum miasta za piwo płacisz nieco ponad euro, za kebaba euro, za chleb 30 centów, za fajki 1.2 euro. Żyć nie umierać po prostu. Siedzieliśmy w knajpie Monaco, która należała do Leonardo. Pytał nas skąd jesteśmy, co robimy i takie tam pierdoły. Okazało się, że spędził kilka lat w Niemczech pracując razem z Polakami, których bardzo polubił, a następnie wrócił otworzyć kilka knajp w swoim kraju. Piliśmy piwko oglądając mecz i szukając czegoś fajnego na wieczór, a kompletnie nie myśleliśmy by iść i coś zobaczyć. Nawet google nie znalazło nic ciekawego, więc siedzieliśmy dalej, aż nie ogarniemy ważnych spraw. Leo dał nam piwo na koszt firmy, które później udało mi się wylać, a po 21 pożegnaliśmy go serdecznie i ruszyliśmy by wydostać się z miasta. Miejsca do łapania nie było praktycznie nigdzie, chodnika by iść dalej także, więc stanęliśmy za barierkami w świetle latarni i próbowaliśmy swoich sił. Było już grubo po 22, więc szanse były małe, ale awaryjnie znaleźliśmy już miejscówkę na sen na pobliskiej budowie. Znów pod koniec deadline zatrzymał się jakiś Pan, który podwiózł nas na stację i ani kilometra dalej. Tam się chwilę poszwędaliśmy i poszliśmy próbować, by wyjechać chociaż z miasta. Po kilku minutach mamy auto i jedziemy do Urosevac. Droga ogólnie bardzo dziwna, bo nie ma żadnej wolnej przestrzeni przy drodze na całej trasie. Co kilometr stracja benzynowa, hostel samochodowy, burdel, kasyno i tak ciągle. Wysiedliśmy w tej miejscowości i szliśmy dalej szukając miejsca na namiot. Wszędzie tylko budynki lub chaszcze, a jak już coś się znalazło to milion szczekających bezpańskich psów. Były co krok, wprowadzając lekki niepokój w naszych zachowaniach, a zmęczenie też się nasilało. Idąc tak sobie zatrzymał się facio, który podrzucił nas kilka km do następnej miejscowości. Tam już nie było ani stacji, ani burdeli, tylko piękna górka na której rozbiliśmy namiot. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalej, by wydostać się z Kosowa. Mieliśmy tylko 24 km do granicy, więc rzut beretem. Po krótkiej chwili zatrzymała nam się ciężarówka, którą dojechaliśmy właśnie do miejscowości granicznej. Tam próbowaliśmy wydać wszystkie euro jakie nam zostały, ale z cenami, które tam są to było ciężkie.
Wypiliśmy kawę na stacji benzynowej za 50 centów i ruszyliśmy na granicę. Po kilku min spacerku mieliśmy już stempel w naszych paszportach, a ja spełniony swój pierwszy cel z Bucket Listy. 26 kraj w wieku 26 lat. Szybko po przejściu granicy udało nam się złapać stopa i kierowaliśmy się do Skopje. Docelowo nasz punkt był inny, ale jechaliśmy w tym samym kierunku. Kilka kilometrów przed miastem zostaliśmy poinstruowani którędy kierować się dalej i opuściliśmy samochodzik. Staliśmy z jakąś dziwna dyktą na wysepce przed wjazdem na autostradę i kurde każdy mówił, że jedzie w drugą stronę. W końcu zatrzymał się jeden Pan, który powiedział, że mamy stać 100m dalej na innym wjeździe, bo ten prowadzi w przeciwnym kierunku... fajne instrukcje dostaliśmy.
Zmieniliśmy szybko miejsce i udało nam się złapać stopa w mgnieniu oka. Dojechaliśmy do Shishevo i stamtąd musieliśmy iść pieszo 7.5km na kolejną atrakcję. Po kilku km marszu wraz z ciągle wyciągniętym kciukiem udało nam się złapać stopa pod wejście do Kanionu Matka. Tam wypożyczyliśmy kajaki na 2h za 8euro od osoby i podziwialiśmy widoczki.
Swoją drogą te miejsce urzekło mnie bardzo bardzo. Aż dziwne, że nie było tam zbyt wielu turystów. Sam kanion jest tak duży, że w 2h go nie opłynęliśmy całego, a w planie było jeszcze odwiedzenie jaskini, jednak moje japonki na to nie pozwoliły, gdyż ślizgałem się wchodząc pod górkę. Po opuszczeniu Kanionu złapaliśmy stopa do Skopje. Tam wskoczyliśmy w autobus miejski bez biletu za zgodą kierowcy i ruszyliśmy w stronę dworca. Na przed ostatnim przystanku wsiadły kanary i gdyby nie to, że kierowca coś tam szepnął to przytuliłbym mandat, pewnie nie byłby duży, bo ceny są tu podobne jak w Kosowie, ale po co robić problemy. Stamtąd udaliśmy się do Backpackers Hostel, który polecili mi ludzie na grupie stopowiczy.
Pochillowaliśmy z właścicielem o imieniu Neno, który zaproponował nam byśmy byli jego gośćmi dzisiaj nie płacąc nic za to, więc cieżko było nam odmówić. Później ruszyliśmy zwiedzać stolicę Macedonii nie wiedząc w ogóle czego się spodziewać. Mieszkańcy się śmieją, że w tym mieście jest tyle pomników, że możesz nawet siebie znaleźć. Fakt, pomników jest od groma i jeszcze więcej. Nikt jednak nie wie po co, a innej ciekawej atrakcji to nie ma za bardzo. Przeszliśmy się starym miastem, które fakt było urocze i miało swój klimat, ale jak na Stolicę to bez szału.
 Usiedliśmy w knajpie, zamówiliśmy jedzenie i oglądaliśmy mecz. Chwilę po 22 zameldowaliśmy się na bazie i od razu trzeba było się zmierzyć z wyzwaniem. Trafił nam pod drzwi starszy Pan, który jak się okazało jest niewidomy i nie wie gdzie jest jego dom, ani jak tam trafić. Misja straszna. jak pomóc komuś takiemu znaleźć dom skoro nawet nie wie jak wygląda :/ ostatecznie po dłuższej rozmowie obu krajan okazało się, że mieszka tuż obok, więc sytuacja skończyła się szczęśliwie i każdy bezpiecznie usadził się na krześle. Posiedzieliśmy jeszcze chwilkę wymieniając zdania i poglądy aż każdemu zachciało się iść spać. Było ok 1 więc najwyższa pora, bo rano trzeba ruszać gdyż jesteśmy trochę w plecy. Rano ogarnęliśmy swój bałagan i ruszyliśmy kupić mi nowy telefon bo już ciężko jest bez niego. Musi być coś z androidem i żeby mapy działały sprawnie. Udało się znaleźć jakiegoś taniego smartphone za 55 euro i można było żyć dalej.



Koniec cz. 1





















Komentarze

Popularne posty