Azyl

 


Kiedy nie wiesz co ze sobą zrobić - jedź w góry!

W górach szukam definicji szczęścia, drogi do ucieczki od wszystkiego co przytłacza. Nabieram tam pokory i respektu, bo nonszalancja nie popłaca. Powietrze jest czystsze, więc i myśli się lepiej, a oczy widzą tylko piękną naturę. Moja głowa od dłuższego czasu potrzebowała twardego resetu. Tak wiele spraw szło nie po mojej myśli, taka długa seria niefortunnych zdarzeń rozładowywała moje, już i tak słabe baterie wprawiając mnie w stan, którego nie lubię. Musiałem złapać głębszy oddech, a gdzie to zrobić jak nie w górach. Choć byłem już w tak wielu miejscach, to tylko tam czuję, że mogę uciec od wszystkiego. Gdzieś wysoko i daleko na szlaku lub i poza nim, czuję że żyje.  Zawsze sobie powtarzam, że w górach spotkasz ludzi, którzy rzeczywiście chcą tam być. Nikt z przymusu nie wspina się na szczyty i wyżyny swoich możliwości. Istnieje tam zupełnie inna kultura i obyczaje, ludzie są weselsi i przede wszystkim bardziej dla siebie serdeczni i pomocni. Nikt nie podkłada nikomu kłód pod nogi, gdy ten chce coś osiągnąć, nie czuje zawiści, gdy ten zdobędzie to tego czego Ty nie masz, a wręcz go podziwia i pokrzepia do dalszego działania. Atmosfera jest cudowna, poznajesz mnóstwo ciekawych ludzi i to w krótkim czasie co jest zupełnie odmienne od tego co mamy w mieście, gdzie często mieszkając w bloku nie znamy nawet imion swoich sąsiadów - nie rozmawiaj z nieznajomym, bo jeszcze kogoś poznasz 😉

Pojawiła się opcja wyjazdu w górki na 4dni, więc nie zastanawiałem się zbyt długo i zrobiłem wszystko - dosłownie- by tam pojechać. Spakowałem to co najważniejsze, można powiedzieć, że nawet za dużo. Tak dawno nigdzie nie byłem (dla mnie przerażające), że przy pakowaniu mnie poniosło 😅 wieczorem ruszyłem do Wrocławia, skąd razem z Olą mieliśmy bilety do Zakopanego. Cel był prosty - zwiedzić tyle, ile się da w 4dni. Udało się zrobić stosunkowo bardzo dużo, bo przy pierwszy chillowym dniu - byliśmy o 6 rano w Zakopanem - gdzie wjechaliśmy sobie na Gubałówkę i objadaliśmy oscypkami to niebyt wiele się działo. Poznaliśmy jeszcze Panią, która dała nam na testa chyba każdy rodzaj serów jaki miała. Powiedziała, ze sama je wytwarza i swoją górską gadką przekonała mnie bym zakupił jej naturalnie robione oscypki, a nie te maczane w kawie, które sprzedają na straganach. Zaintrygowała mnie, bo takiej praktyki nie znałem, wiem że od cholery w nich wody, ale o kawie pierwsze słyszałem. Chwile porozmawialiśmy, zostawiła do siebie adres na chatę, mówiąc, że my młodzieży mamy przebicie w tych internetach, pożyczyliśmy sobie miłego dzionka i narazicho. Tyle byłoby z pierwszego dnia, który zamknął wieczorny występ góralskiej kapeli. 


Rano szybka wycieczka po bułeczki i ruszamy z buta na Morskie Oko. Trasa niby na 5h w jedną stronę, więc dla mnie spoko tripik. Pierwsze dwie godziny zero ludzi na szlaku, normalnie bajka. Tylko my i natura, można łapać oddech i ładować bateryjki. Później niestety połączyliśmy się z drogą po której jeżdżą dorożkami, co mnie doprowadza do nerwów. Nie pochlebiam czegoś takiego, uważam, że jeśli sam nie masz sił się tam dostać to widocznie nie jest pisane Ci tam być. Piękna pogoda pozwalała mi jednak napawać się widokami i nie przeszywać zbytnio wzrokiem wszystkich dorożkowych leniów. Maszerowaliśmy tak jeszcze jakiś czas, aż w końcu udało nam się dotrzeć. Ola nigdy nie była na Morskim, ja byłem raz jako dzieciak, więc można odhaczyć. Co prawda, uważam, że nawet Czarny Staw Gąsienicowy jest lepszy, no ale niech będzie.


Na miejscu na szczęście bez większego zgiełku, nie trzeba się przepychać między niedzielnymi turystami i można w spokoju na chwile klapnąć i pomyśleć co dalej. Ola wpadła na pomysł by iść niebieskim szlakiem na Dolinę Pięciu Stawów, nie wyraziłem sprzeciwu, a wręcz się ucieszyłem, że jeszcze dokądś zmierzamy, ale sam szlak mnie zaskoczył 😅 większość to była wspinaczka, ale taka dość przyjemna. Za każdym razem gdy patrzyłem przed siebie zastanawiałem się, co jeszcze czeka mnie po drodze, ale gdy tylko zerkałem za siebie widziałem takie piękne widoki, że rekompensowało mi to wszystko. 


Zdobyliśmy chyba po drodze z 3 szczyty, nie za wysokie, ale wyższe niż Śnieżka haha szliśmy tak grubo ponad godzinę i każdy kto nas mijał szedł w drugą stronę, dla mnie już lekko podejrzane xd  W końcu jednak przed naszymi oczami pojawiła się Dolina, jeszcze z tak cudnym widokiem, że mógłbym się budzić z takim codziennie. Słońce powoli opadało za wierzchołki gór tworząc nad nimi jakby aureole, niebo spowiło się czerwienią i czułem się jakbym szedł na jakąś wędrówkę z Gandalfem i jego świtą 😂


Było niesamowicie, ale trzeba było zejść na dół, bo czekała nas jeszcze bardzo długa droga powrotna. Zatrzymaliśmy się w schronisku na szybką herbatkę z prądem, zupkę na rozgrzanie i ruszyliśmy w 16 kilometrową trasę powrotną do domu😌 Na początek czarny szlak, niezbyt trudny, ale droga w dół pełna oblodzonych już kamieni do wspaniałych nie należała. Słońca już nie ma, a niebo zmienia się w czarne. Trzeba w miarę szybko przejść ten etap by nie dopadł nas całkowity zmrok. Na szczęście się udało, teraz już elegancko po ciemku zielonym szlakiem, który jest jak trasa spacerowa i w głowie tylko jedyna myśl 'żeby jakiś niedźwiedź nie wyskoczył', bo z moim szczęściem to wszystko możliwe 😀 Po jakoś godzince szybkiego chodu dotarliśmy ponownie na czerwony szlak, po którym jeżdżą dorożki. Tam ledwo stawiając stopę na drodze poznaliśmy dwie dziewczyny, które właśnie wracały z Rys, kończąc przy tym zdobywanie Korony Gór Polski w mniej niż rok. Jako, że zmierzaliśmy w tym samym kierunku to pozostałą drogę do hotelu spędzaliśmy na rozmowie. Dziewczyny na szczęście miały zaparkowany samochód na najbliższym możliwym parkingu i z czystej życzliwości postanowiły nas podwieźć pod lokum. Tak przy barszczu i krokiecie skończył się piękny dzionek, a jutro rano kolejna wycieczka.


Kolejne miejsce to już nie Tatry, a Pieniny, w których jeszcze nigdy dotąd nie byłem. Teraz wiem, że to nie był ostatni raz, bo to kolejne miejsce, w którym śmiało mógłbym żyć. Niezbyt wysokie góry (jak dla kogo), piękny Dunajec i klimatyczne miejscowości - sielanka. Jechaliśmy do Szczawnicy z Zakopanego około 1.5h z przesiadką w Nowym Targu. Na miejscu byliśmy po 12 i pierwsze co zrobiliśmy z Olą po zameldowaniu w hotelu to wycieczka na balkon, podziwiać widok haha było przeeepięknie.


Serio nie spodziewałem się, że będzie tak klimatycznie. Nawet nie wypakowywaliśmy rzeczy i od razu ruszyliśmy poszukać wypożyczalni rowerów, żeby móc się przejechać wzdłuż Dunajca. Szybko nam z tym poszło, wzięliśmy rowerki na 4godzinki (6zł/h) i dzida w trasę. Było tak obłędnie, że co chwila zatrzymywaliśmy się podziwiać widoczki. Jeszcze oboje mamy fioła na punkcie tego, żeby wszystko uwiecznić nie tylko w głowach, ale też swoich aparatach - jeśli ktoś miał pamięć- i po prostu nie zrobiliśmy naszego pierwotnego planu jakim była wycieczka do Nidzicy na Zamek, który od dzieciaka mnie fascynuje. Dla niewtajemniczonych to w Pieninach kręcili taki stary polski serial: "Janosik".


Zrobiliśmy 34km co i tak jest spoko wycieczką, mieliśmy chwilę czasu jeszcze do deadline na oddanie rowerów, więc zahaczyliśmy sobie o schronisko z widoczkiem i kwaśnicę. Po oddaniu rowerów lekki ogar na lokacji i trzeba myśleć jak spędzić wieczór. Oboje mamy ochotę na Pstrąga, więc szukamy najlepszej karczmy, która go serwuje. Udało nam się znaleźć w 'Na Werandzie'. Był tak zajebiście soczysty, robiony w piecu z dodatkiem czosnku, że piałem w środku z zachwytu. Najedzeni ruszyliśmy na spacer wzdłuż Promenady nad Grajcarkiem, rozmawiając o planach na jutro i o tym jak wiele zależy od tego gdzie się urodziłeś. Ja to strasznie ubolewam, że nie mam rodziny w górach, że nie mogę tam być zawsze, po prostu być częścią tego wszystkiego. Znaczy się mogę, ale to nie jest też takie hop siup 😏 Ostatnia nocka przed nami, jutro trzeba zdobyć jakieś górki.


Kolejna wczesna pobudka, świeże bułeczki i lecimy na Sokolicę. Większość kojarzy tę górę ze względu na brzózkę, która wyrasta ze szczytu i opada na Dolinę Dunajca. Ja też ją tylko z tego kojarzyłem 😅 Żeby zacząć zdobywanie szczytu od Stronicy Szczawnicy musieliśmy razem z flisakiem (Lokalnym Panem od łódki) przepłynąć kawałek na drugą stronę rzeki, co dodatkowo było fajną atrakcją, choć trwała dosłownie 2minutki.


Samo wejście na górę nie jest długie, ale trzeba się nastawić, że cały czas idziesz pod górkę. Nie ma tak jak w Tatrach czy też Karkonoszach, że najpierw jest spacerek przez lasek, jakieś dolinki itd. nie tutaj od razu trzeba cisnąć do góry. Pierwotnie chcieliśmy wejść tam na wschód słońca, ale w sumie rozważnie było za pierwszym podejściem nie decydować na taki ruch, jeszcze jak jedno się boi ciemności, a drugie nietoperzy 😂 Na szczycie spotkaliśmy tylko Pana, który zaraz zacznie sprzedawać wejściówki na wejście do punktu widokowego, ale jeszcze nie zaczął pracy, więc my takowych nie potrzebowaliśmy i mogliśmy w ciszy i spokoju obczaić widoki z każdej strony.


Następnie kierowaliśmy się na najwyższy szczyt Polskich Pienin - Trzy Korony. Trasa tam zajęła nam jakieś 2h, raz wchodziliśmy do góry, raz schodziliśmy na dół, kawałek trasy szliśmy przy grani i ogólnie bardzo klimatycznie. Większość trasy przebiegała przez wierzchołki gór, więc co chwila można powiedzieć mięliśmy punkt widokowy na całą Dolinę. Im bliżej Koron byliśmy, tym więcej szlaków się krzyżowało z naszym i więcej ludzi było na naszej drodze, ale bez większego szału. Można liczyć w setkach, nie tysiącach. Przed wejściem na szczyt trzeba zakupić bilet wstępu, a następnie wspinać po schodach na taras widokowy umiejscowiony na jednej z Koron. Widoki były fajne, ale dla mnie trochę creepy, bo jeśli ktoś nie wie to mam lęk wysokości 😀 strasznie się cykam gdy widzę, że kilka cm przed moimi stopami jest tylko przepaść, że nie ma chociaż jakiegoś zbocza po którym ewentualnie się sturlam haha Dlatego mimo iż widoczek był ładny, to dałem dyla stamtąd jak najszybciej na dół 😂 jako by nie iść dwa razy tą samą trasą, postanowiliśmy zejść innym szlakiem i wyjść przy Schronisku w Sromowcach Niżnych. Zajęło nam to może z 30min i byliśmy na dole, przy okazji mijając zarąbisty wąwóz, w którym jak pamiętam z "Janosika" zawsze robili napady 😀


W schronisku wzięliśmy sobie po piwku i wyczekiwanego od dwóch dni przez Ole placka po węgiersku/zbójnicku/Janosikowemu. Był meeeega, z łoscypkiem, świeżym kiszonym ogórem i potężny.

Oboje chyba zaspokoiliśmy swoje potrzeby na ten moment, jeszcze mieliśmy taki przepiękny widok na Trzy Korony, że no nic tylko walnąć sobie chill. Dodatkowo obok nas toczyła się ciekawa rozmowa dwóch lokalsów, którzy przychodzą sobie do schroniska na piwo i ploty. Dosłownie obsmarowali każdego kto tylko przeszedł, a gdy aktualnie było cicho na szlaku to lecieli po wspólnych znajomych haha już pal licho w to co mówili, ale ogólnie najbardziej mnie urzekło to, że przychodzą to robić w tak piękne miejsce. U mnie w mieście to się chodziło na Ścieżkę, hałdę albo uciekało na działki by tylko wyrwać się z murów miasta, a oni sobie mogą codziennie siedzieć z takim widokiem i mając do wyboru pewnie sporo innych, równie pięknych. Serio, wolałbym się urodzić w górach niż krainie kopalni.. deprecha.


Chwila błogiego lenistwa była cudowna, ale musieliśmy niestety wracać do hotelu, bo obiecaliśmy Pani, że do 16 zabierzemy rzeczy z pokoju, a już jest po 15. Udało nam się złapać busa, bo mieliśmy ponad 20km drogi i ledwo zdążyliśmy. Szybkie pakowanie, zdanie kluczy i trzeba ruszać do szarej rzeczywistości miasta. Pierwszy w kolejce Kraków. Na busa też zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili, zaczyna się wariactwo.. Jechaliśmy nim 2h i mięliśmy 20min żeby zdążyć na przesiadkę na pociąg do Wro, biletów nie kupiliśmy, ale dzida znowu na wariata do pociągu żeby kupić bilet u konduktora. Udało się, jedziemy, a ja czuję że chyba wcale nie chcę.
Koniec.



Komentarze

Popularne posty